To nie twoja
wina, kotku.
Różne
historie krążą po świecie; bardziej prawdziwe i mniej. Moja zaczęła się w
miejscu, którego szczerze nienawidzę; w mieście, które powoduje u mnie skurcze
w żołądku i drżenie palców u nóg. Kiedy słyszę nazwę tego miasta, moje
paznokcie zaczynają we mnie wrastać, moja skóra się napręża i zaczyna boleć;
ciarki zamieniają się w katorgę, a pot przybiera zapach zaschłej krwi.
Nie
wiem, kto lubi przebywać w tym miejscu, gdzie właściwie nie ma niczego; słychać
jedynie szum aut, bardzo wyraźny, bardzo dokładny – na jego podstawie w pewnym
momencie możesz wyznaczyć trasę danego samochodu, bo już wiesz, jakie dźwięki
silnik wydaje w zależności od drogi, po której właśnie jedzie – czasem jest to
radosne, jakby cieszył się, że jest akurat tutaj, a nie gdzieś indziej;
częściej słyszę kwilenie, zawodzenie, lament; żałosny płacz cierpienia, że musi
jeździć po drogach tej zapadłej mieściny. Zaraz potem słyszysz chmarę kruków –
niezależnie od pory roku; czasem masz nawet wrażenie, że w zimę słyszysz je
wyraźniej, bo właściwie niewiele osób i zwierząt pozostaje tu na zimę i robi
się jakoś pusto i cicho; w ogóle już po dwudziestej ulice z reguły przestają
być tłoczne; jakby wszystko zamierało wraz z godziną dwa zero zero jeden.
Muszę tu być, to
miejsce stało się moim drugim domem.
Tego dnia było
zimno, choć był dopiero 17 września, siedziałam na ławce w Skwerze Siódmego
Pułku Łączności i słuchałam tych pieprzonych aut, jeszcze bardziej
popieprzonych kruków i odechciewało mi się żyć. Z każdym krzykiem jakiegoś
małego dziecka ganiającego obok mnie gołębie, ulatywała ze mnie dziwna część; i
było mi lepiej, uwierz mi, było mi tak błogo i dobrze, że prawie zapomniałam,
że siedzę na znienawidzonej ławce w znienawidzonym przeze mnie mieście.
I wyrywa mnie z
tego wszystkiego pisk opon, zaraz potem słyszę takie soczyste i czysto-polskie:
-
Kurwa!
I
nie wiem, co się dzieje; wszyscy ludzie biegną zobaczyć, co się stało na
skrzyżowaniu przy Banku XPH albo BHP i innych; I idzie jakaś babcia, w różowym
bereciku, który co chwila spada jej z głowy przez wiatr, który dmie z każdej
możliwej strony; poczciwie wygląda, ale jest zdenerwowana i widzę, że mamrocze
coś pod nosem i nagle udaje mi się usłyszeć, co:
-
Pierdutnięty młody człowiek, żeby tak dla zabawy
samochód rozbić o barierkę!
Miała zabawny
głos i zabawny chód, a ja zawsze lubiłam starszych ludzi, bo mają w sobie coś
nieprawdopodobnie szczerego; ale nie mogłam się już na niczym skupić, bo
myślałam tylko, o jaką barierkę może jej chodzić; w środku tego miasta przecież
nie ma żadnych barierek.
Wstałam i
poszłam w stronę tego przeklętego skrzyżowania przy banku XPH czy BHP i innych;
i już wiem, o co chodzi, i podziwiam tego człowieka; stanęłam po drugiej
stronie ulicy i patrzyłam się na niego i jego zmasakrowany od przodu samochód,
na zniekształcony wielki plakat, który z rana został przyczepiony do
świeżozamontowanych barierek na jednym z trawników w sąsiedztwie Banku; a na
nim była równie zniekształcona już twarz polityka XYZ, którego nie lubi cała
Polska – cała Moja Polska. Stałam i śmiałam się szczerze, bo nic milszego mnie
tego dnia nie spotkało; a on zobaczył, że się śmieję i machnął mi lekko i
przyjaźnie, po czym próbując przekrzyczeć dźwięki aut, wrzasnął:
-
Ktoś musi zrobić porządek w Naszej Polsce!
I choć tylko
krzyczał, to ja wiem, że to się pisze wielką literą.
Tego dnia
wszystko się zaczęło; Firefox nazywa to „Nową kartą”; ja na to mówię – życie –
choć spieprzyło się dosłownie wszystko.
20 września
powiesili taki sam plakat przed moją szkołą; idąc za przykładem mojego nowego
kolegi, miałam plan zerwać plakat od razu po wyjściu z lekcji. Skończyłam
wcześniej – wyszłam, patrzę – plakatu nie ma. Myślę – co jest grane? Może
ubzdurało mi się coś, może wcale tu tego rano nie było. Ale patrzę, że
dwadzieścia metrów dalej stoi ten sam koleś, nawet w tym samym swetrze, i
szczerzy się do mnie niemiłosiernie.
-
Bunt pokoleń? – zapytałam radośnie.
-
Bunt pokolenia – poprawił mnie i urzekł swoim
uśmiechem.
Potem było jak
zawsze; zabierał mnie do kina, na przejażdżki, czasem do teatru, kawiarni;
czasami nawet jeździliśmy pociągiem w tę i z powrotem, byle tylko być razem i
nie zamarznąć na dwudziestostopniowym mrozie. I to było piękne; chociaż on
pochodził z miasta, którego nie cierpię, a ja ze wsi, na której nie ma ani
jednego sklepu. Były noce, że spaliśmy w samochodzie, bo jego ojciec wyrzucał
go z domu, a mój zapomniał dać mi kluczy; dni, kiedy uciekałam do niego
zostawiając wszystko otwarte; wieczory, kiedy przyjeżdżał tylko dlatego, że
znowu niemiłosiernie wiało, a ja tak bardzo bałam się wiatru. I wcale nie
całowaliśmy się cały czas, nawet rzadko się przytulaliśmy; wszystko polegało na
jakiejś rozmowie, trzymaniu się za ręce, opowiadaniu sobie dziwnych historii.
Pisaliśmy nawet do siebie listy – nie SMSy – listy; takie na papierze i to
jeszcze piórem.
Rok później
zaszłam w urojoną pozamaciczną ciążę psychiczną; wszystko spadło mi na głowę i
nie wiedziałam, co mam robić. Zaciążono mi umysł, moja miłość zaczęła mnie
przerastać, zaczęło to przybierać dziwne formy i postacie; stałam się jednym
wielkim flakiem, ale udawałam, że niczego nie odczuwam – że mi to loto. Nie
lotało.
Kiedy sobie
uświadamiasz tak dosadnie i dobitnie, że kogoś kochasz, to właściwie nie
pozostaje ci nic innego, jak strzelić sobie w głowę. Bo co to właściwie znaczy,
że kogoś kocham? Boże mój, że nie wiem; jestem w stanie zrobić dla niego każdą
najmniejszą rzecz? Zaakceptować wszystko, być mimo upokorzeń, żalu i jakiegoś
ogólnie pojętego niepokoju, który czasem potrafił opętać mnie na tyle solidnie,
że przestawałam trzeźwo myśleć. Nie wiem, na czym polega miłość. A oni mówią –
„jesteś dzieckiem, nie umiesz kochać, daj sobie spokój”; a potem mówią: „tak
nie wypada, masz już 18 lat, jesteś dorosła”; i niech się, kurwa, zdecydują, bo
co ma młyn do piernika oprócz mąki. Zero wspólnego mianownika i to wszystko
budzi we mnie frustrację; chcę coś roztrzaskać, patrzeć, jak rozbija się o
gresowe kafelki; sprawia mi to przyjemność, widok talerza w milionie kawałków
bez ratunku – cierp, cierp, talerzyku, napatoczyłeś się na mnie, więc cierp, bo
tylko tego pragnę, twojego cierpienia. Muszę zatracić się w locie tego talerza;
on nie upada tak po prostu, krąży najpierw nad głową jak pierdolony samolot;
huczy mi we łbie to całe BĘC – i nie ma talerza, choć widzę go przecież, ale on
już nie istnieje i we mnie w końcu jest radość; jakaś niesamowita ulga, bo ja
już nie wierzę, ale ufam, że ten talerzyk teraz mnie rozumie i kiedy będę
zbierać go z podłogi, poczuję pierwszy raz jakąś empatię, jakieś pieprzone
pocieszenie. Czy jest dla nas ratunek? Nie mam pojęcia. Ratunki na przystankach
łapią kolejne autobusy i jadą to do Szczecina, to do Poznania; i nie ma dla
mnie pomocy, wsparcia – tylko ten talerzyk; ale on się na mnie gniewa. A ty byś
się nie gniewał, gdybym chciała cię zepsuć? Sama jestem zepsuta już od dawna;
BROKEN i DEAD, a czasem WALKING. Nic z tego nie wynika, że się przepraszamy, że
żałujemy, że potem znowu się zatracamy. Nie pytam cię już o nic, nie mówię; bo
nie słuchasz i jedyne, co mogę – to zmienić się, zapomnieć, że istniał ktoś
taki, kogo nosiłam w sobie – ucieka teraz przez wszystkie dziury mojego ciała,
wysysa oczy, przydusza płuca, przekraja śledzionę; przekracza wszystkie
granice, potyka się w omamieniu. Działam w afekcie, ale to niczego nie
zmieniło; nie pocieszę cię, bo czytasz to wszystko tylko po to, żeby na końcu
zobaczyć zdanie, którego boisz się wymówić nawet w myślach, nawet we śnie,
nawet w jakiejś bajce, legendzie, fikcji, bo nie jesteśmy fikcją – jesteśmy
nikim.
Z dnia na dzień
przestaliśmy się do siebie odzywać, tak po prostu. Raz ja nie odpisałam, raz on
i wszystko zatoczyło jakieś beznadziejne koło. Nie wiem, czemu tak się stało,
czemu nagle staliśmy się dla siebie obcymi ludźmi. Nie dzwonił, więc ja też nie
dzwoniłam, nie spotykaliśmy się nawet przypadkowo; rozmyło się uczucie, które
podobno było największe na świecie.
I ja już
napisałam maturę, złożyłam papiery na studia, czyli minął kolejny rok; i idę
sobie chodnikiem, myślę „dawno nie siedziałam na ławce w Skwerku” – więc idę
tam i siadam na tej samej ławce, co 17 września dwa lata wcześniej. I dopada
mnie dziwne uczucie; uczucie deja vu, etendu i innych pierdół na raz; znowu
widzę tę samą babcię w różowym bereciku, ale tym razem nie walczy z nim, tylko
ściąga go z głowy, bo widocznie jej za gorąco.
-
Pierdutnięty beret! – słyszę znajomy głos i uśmiecham
się do siebie.
Nagle czuję
dziwny powiew wiatru, powietrze napełnia moje płuca zapachem, który bardzo
dobrze znam. Mam wrażenie, że to wszystko się powtarza, że byłam tu w dokładnie
taki sam dzień i nawet słońce padało na mnie pod tym samym kątem, co do
sekundy.
-
Jak to się stało, że przestaliśmy ze sobą rozmawiać,
Majewska? – pochyliła się nade mną tak dobrze znana mi postura już mężczyzny;
ponoć dorosłego faceta, niezależnego, niczym niezwiązanego.
-
Po chuj to rozbebrywać, Witkowski?
-
Co to w ogóle za słowo – „rozbebrywać”, Majewska?
-
Od kiedy słowa mają znaczenie? Miało być na zawsze; na
pierdolone, kurwa, forever; a ty po prostu zniknąłeś! Z dnia na dzień, bez a,
bez b, bez nawet z; rano budzę się i cię nie ma; jedyna osoba, na której mi
zależało, na której polegał cały mój świat, cały mój uśmiech, wewnętrzne,
kurwa, szczęście; jakaś odrobina euforii na widok czegokolwiek, radość na
wyjście z domu. Kurwa!
-
Brakowało mi tego... – zaanonsował zuchwale i usiadł
obok mnie z twarzą wielbłąda, zdołowaną; albo jak kto woli – pagórkowatą.
Bruzdy na jego czole stały się przez ten rok bardziej wyraźne, kolor oczu
spopielał, on cały stał się bardziej przeciętny, bardziej chory, chudszy, miał
mniej włosów, mniej policzków, mniej ciała, mniej siebie.
Zapadła zmowa milczenia, której nikt przez godzinę nie przerywał; po
prostu siedzieliśmy na ławce i patrzyliśmy na ludzi. I potem szła znowu ta
babcia w tym samym, różowym berecie, ale tym razem trzymała swojego siedemdziesięcioletniego
męża za rękę i dreptali obok siebie pociesznie; razem, powoli, w jednostajnym i
nudnym tempie. I ja jej tak zazdrościłam tego na zawsze, tego
pierdolonego forever, które mi zostało odebrane. Nie mogłam pozbierać
myśli, ostatni rok rozsadzał mi głowę, mój umysł przestawał istnieć, ostatnie
wydarzenia spalają mi wszystkie neurony; jestem jednym wielkim zwarciem,
niepotrzebnym elementem w ciągu niekończących się zdarzeń tego świata, trzeba
mnie wyeliminować, wtedy wszystko znów będzie w porządku, znowu cały mechanizm
zacznie normalnie działać i nikt nie będzie pamiętał o Majewskiej ze wsi pod
Otwockiem – bo po co pamiętać, po co się znać, po co codziennie mówić sobie cześć
i dzień dobry. Udajemy ułożonych ludzi, próbujemy się jakoś układać; nie
wychodzi nam to w szufladach, to układamy się w szafie i każdy myśli, że jest,
kurwa, ułożony; a to całe Savoir Vivre to jedna, wielka, tłusta świnia, która
nakazuje kłamać w żywe oczy. Nienawidzisz kogoś – proste, najchętniej
wyjebałbyś go w kosmos pierwszym statkiem kosmicznym, ale musisz udawać, że
jest OK., że to tylko jakaś zbiorowa pomyłka. Potem zaczynasz się zastanawiać,
czy ktoś ma tak z tobą, czy też jesteś dla kogoś takim n-elementem
k-elementowego zbioru albo podzbioru; czy ktoś tak samo układa i szufladkuje
myśli, ludzi i rzeczy.
-
Widzisz, Majewska, bo są takie sprawy, które nie śniły
się nawet filozofom – mówi nagle do mnie wyrywając mnie z mojego potoku
przekleństw.
-
Za przeproszeniem, Witkowski, ale przestań, kurwa,
pierdolić.
-
Mógłbym ci teraz powiedzieć, że miałem raka, albo mój
ojciec zginął w wypadku samochodowym; że napadli mnie gangsterzy, a sąd
oskarżył za handel narkotykami, że wyjechałem na przymusowe roboty do
Azerbejdżanu, że kupowałem ropę w Tajlandii, że porwali mnie terroryści z Kazachstanu;
ale czemu mam cię okłamywać, czemu mam zmyślać jakieś dziwne historie, kiedy
prawda po prostu jest taka, że ja się, kurwa, Majewska, w tobie zakochałem.
-
Boże mój, czy ty się słyszysz, czy siedziałeś gdzieś
obok głuchego i złapałeś Wirusową Głuchotę typu alfa?
-
No jak kocham Boga, no! Któregoś dnia się budzę i myślę
„kurwa, jak ja ją kocham” i nie wiem już nic; już nie wiem, co mam zrobić;
plączę się cały dzień po domu czytając w kółko twoje SMSy, oglądając twoje
zdjęcia, przypominając sobie w myślach twój śmiech. Potem widzę wyraźnie jak
znowu stajesz na palcach, żeby zobaczyć, kto dzwoni do drzwi, bo jesteś za
niska i czuję, że kocham cię coraz mocniej i że mnie to najzwyczajniej w
świecie przerasta. Potem próbuję usnąć, a ty w mojej głowie znowu tańczysz
salsę, łapiesz mnie tymi swoimi drobnymi łapkami za biodra i przyciągasz do
siebie i jesteśmy blisko, czuję nawet twój zapach, jestem w stanie wyczuć w powietrzu
twoją skórę, choć jej nie dotykam. W snach dręczy mnie twój śmiech, donośny,
wyraźny; i znowu widzę cię w tej fioletowej sukience, którą kiedyś ci podwiało
na Powiślu i pierwszy raz zobaczyłem, że jesteś najpiękniejsza na świecie, że
masz ładny tyłek i możesz być pożądana i zacząłem cię pożądać.
-
I ty mnie tu napadasz i pytasz mnie „dlaczego
przestaliśmy rozmawiać”? Co to za czelność, szczyt chamstwa i tupetu, kiedy
nagle nie-twoja wina staje się tylko i wyłącznie twoją winą?
-
Obwiniam cię, bo jesteś za idealna, a ja za bardzo
popsuty. Życie wylało na mnie gar smaru, jakiegoś wielkiego nieszczęścia i sam
szybko się nim stałem. Kurwa, ojciec mi odciął kasę na studia za ten numer z
plakatem, a ty mnie za to uwielbiałaś. Już wtedy wiedziałem, że jesteś niezwykła,
ale chciałem cię tylko czasem przytulić, tak jak każdy; chciałem mieć do kogo
pójść i się odezwać, a potem to zaczęło być poważne; ten pierwszy pocałunek,
kiedy dałem ci storczyka w parku; poczułem mrowienie w palcach u nóg, dreszcze
na plecach, w brzuchu wszystko przybrało formę nieznanej mi dotąd papki. Bo
uwierz mi, nigdy się tak nie czułem, nigdy nikt nie ucieszył się tak bardzo z
głupiego kwiatka. Musiałem to uciąć, bo chciałem, żebyś żyła jakoś beze mnie.
Tak by ci było lepiej, do cholery. A potem przychodzisz tu tego samego dnia,
kurwa, i wszystko psujesz. Na twój widok znowu wszystko we mnie lata, ręce mi
się trzęsą od chwili, kiedy cię zobaczyłem. Jesteś piękniejsza niż wtedy,
wydoroślałaś. I chcę cię przytulić, pocałować, pójść z tobą do łóżka i mieć z
tobą dzieci. Ale nie mogę, kurwa, bo wiem, że nie jestem w stanie tak po prostu
przy kimś być.
-
O czym my w ogóle rozmawiamy, to jest bez sensu – mówię
i wstaję z ławki, podążam w kierunku przystanku autobusowego. 16:00, za
dwadzieścia minut wyjadę stąd i już tu nie wrócę, przysięgam, ale Boże, pozwól
mi uciec.
Słyszę za sobą
tupot stóp w trampkach i obcieranie dżinsów w jednostajnym rytmie, jakby był
jakimś eksperymentem fizycznym udowadniającym istnienie ruchu jednostajnego
prostoliniowego; bezczelnie idzie za mną i słyszę raz-dwa-raz-dwa-raz-dwa i już
boli mnie od tego głowa, ale nie odwracam się i wsiadam w autobus, czekam
ostatnią chwilę i odjeżdżam; nie patrzę nawet w okno, tylko udaję, że czytam
książkę, a tak naprawdę płaczę; bo przyszła dziś do mnie wielka miłość, znowu
zapukała do mnie, a ja jej na to wypierdalaj
suko i ona po prostu odeszła, zostawiła mnie. W sumie, to ja zostawiłam ją,
ale ona tak zrobiła rok wcześniej. Jesteśmy kwita. Więc czemu jest mi z tym tak
cholernie źle?
Obsesyjnie
sprawdzam co moment wyświetlacz telefonu, ale nic się na nim nie pojawia i się
wkurwiam; rośnie we mnie ta znana mi dobrze frustracja, więc odpalam komputer i
widzę, że pisze do mnie jakiś koleś:
Cześć,
bo my razem na studiach będziemy i znalazłem tylko ciebie, wyglądasz na miłą i może chciałabyś mi pomóc,
bo jestem Polakiem z Londynu i nie umiem znaleźć się w Warszawie; w ogóle, nie
znam tu nikogo i potrzebuję kogoś poznać i pomyślałem, że może coffee, tea maybe?
A ja na to jak
na lato. Napisał w takim momencie, że wszystko stało się dla mnie jasne,
Witkowski został za mgłą i niech sobie tam siedzi; czas zacząć nowe życie,
ułożyć sobie wszystko od nowa, przespać się z kimś i nie żałować, że nie
pamięta się nic z wczorajszej imprezy.
Cześć,
to spotkajmy się jutro o 13 na Patelni, to połazimy trochę.
-
Stein? – pytam z niedowierzaniem – Małoangielskie
nazwisko.
-
No bo ojciec jest Niemcem w sumie.
-
A matka Angielką, tak? – drążę.
-
Nie no, Polką.
-
To z Pana taki Anglik jak z koziej dupy trąba trochę,
nie?
-
Trochę – śmieje się – Proszę Pani.
Od pół godziny
siedzę z nim w jakiejś warszawskiej kawiarni. Jest przystojny, aż przechodzą
mnie po ciele ciarki; nie umiem spojrzeć mu w oczy, w mojej głowie cały czas
jest Witkowski i jego dziwne paranoje; głos, kiedy mówi, że kocha i te
wszystkie inne ckliwe żale.
-
Coś panią trapi, prawda? – pyta z nieudawanym
przejęciem i śmiesznym brytyjskim akcentem. Kurczę, lecę na niego.
Przygryzam wargę
i myślę sobie czemu nie.
- Świat mnie trapi – mówię – Powiedz mi,
Stein, co sądzisz o polityku XYZ?
- Jak to się mówi: piehrdolę na niego.
Uśmiecham się do
siebie. Będą z nas ziomki, Stein.
Już
po miesiącu byliśmy najlepszymi przyjaciółmi i trudno było mi się obyć bez
niego; stał się moim lekiem na całe zło świata wyrządzone przez Witkowskiego.
Potem siedzę
sobie w mieszkaniu ciotki na Saskiej Kępie, gdzie mieszkam zamiast dojeżdżać, i
słyszę takie przeraźliwe jebnięcie. Jakby z trzeciego piętra coś lub ktoś
przeleciał przez drugie piętro aż na podłogę piętra pierwszego, czyli na mój
sufit. Wszyscy wybiegają nerwowo na klatkę i słyszę głos Witkowskiego:
-
Najmocniej przepraszam, jakoś naprawię ten kredens.
-
Sam jesteś jak kredens – wymamrotałam pod nosem i
wdrapałam się na pierwsze piętro podążając za jego głosem.
-
Ty nigdy nie znikniesz, nie? – pytam go z wyrzutem.
On tak trochę
patrzy na mnie zdezorientowany, jakby wzrokiem zadawał mi pytanie co ja tu
właściwie robię.
-
Majewska… - szepcze wypuszczając z rąk śrubokręt.
-
Słuchaj, Witkowski, bo my na siebie będziemy wpadać
nieskończenie. A ty po matfizie jesteś? Bo Wiesz, jak jedynkę się przez
nieskończoność podzieli to podobno to całe do zera dąży; i nigdy nie umiałam
tego skumać, ale to chyba dziś stało się jasne, że jak coś dzielę przez coś, co
właściwie jest nieokreślone, to trudno żeby dążyło do czegoś innego niż zera,
nie? Przestańmy dążyć do zera, bo ja chyba nie umiem bez ciebie żyć i tęsknię
za tobą, jest luty i niedługo walentynki; chodź, zrobimy coś głupiego,
pojedziemy razem na basen i pocałujemy się pod wodą; zrobimy sobie dziecko za
cztery lata, nazwiemy je jakoś głupio, żeby nikt nie wiedział, o co chodzi.
Wiesz, będziemy znowu robić to, co zawsze.
-
No ni…
-
Ale czekaj – przerywam mu – No bo w sumie to nieważne,
że ty się boisz, ja cię wiesz, ukoję; nie bój się, będę przy tobie i będę cię
kochać na zabój, od ziemi do końca wszechświata. Porwiemy jakąś Amerykankę i
nawrócimy ją na katolicyzm, albo wiesz, przejdziemy na Islam; nieważne, ale
bądź ze mną.
Podniósł
śrubokręt i powoli wstał. Widzę, że ledwo trzyma się na nogach, że musi złapać
się framugi, żeby się nie przewrócić i nagle wszystko staje się dla mnie jasne.
Łzy cisną mi do oczu i w dupie już mam to wszystko, nieważne, na co jesteś
chory i czy mnie zarazisz czy nie, ja cię będę kochać, rozbierać, potem kąpać i
opiekować się tobą; liczyć ci całki nad głową i różniczkować twoje myśli; byleś
był przy mnie, nawet jeśli to forever
będzie strasznie krótkie.
Nie wiem, co mam
zrobić, więc podchodzę i łapię go swoimi łapkami za biodra; przytulam się
lekko, żeby go nie złamać i czuję jego ramiona na sobie, ciężki oddech na moich
włosach, zapach, którego tak bardzo mi brakowało. Jest nawet w tym samym
swetrze, co 17 września za pierwszym razem i śmieję się trochę z niego, bo
dziury ma wszędzie w tym swetrze, że to aż dziwne, że go jeszcze nie przewiało.
Potem
zrobiła się kicha z balonem; okazało się, że Stein pała do mnie wielką
miłością. Wiedziałam, że zrobi coś głupiego i jest chory psychicznie. 15 marca
nie odbierał telefonów, wtedy zawszę do niego idę, ale teraz biegnę, ile tylko
sił mam w nogach. Biegnę z wielkim nożem przez przecznice Warszawy i szukam tej
właściwej z numerem 9, wchodzę na klatkę dzięki uprzejmości jakiejś babci i
widzę uchylone drzwi mieszkania 13 i wiem, co tam zastanę. On tak bezwładnie
wisi nad przewróconym krzesłem, a ja ryczę, bo wiem, że to moja wina. Podnoszę
szybko krzesło i próbuję się na niego wdrapać, ale cały czas się potykam. Co za
chujnia, najgrubszy sznur świata kontra najbardziej tępy nóż. Ale próbuję go
odciąć i udaje mi się, karetka już jedzie, bo wezwałam ją wcześniej, tuż po
SMSie: cześć. Stein nigdy nie mówi
cześć, bo nie jest w stanie tego wymówić i napisał mi to tylko na początku
naszej znajomości. Wiedziałam, że to zwiastuje coś złego. Zniszczył mi
psychikę, ale przeżył; po odcięciu walnął jak głaz w podłogę, ale jeszcze
oddychał i był ciepły. Pogotowie go zabrało bardzo szybko, pojechałam do
szpitala, ale powiedzieli mi tylko psycholog
już na panią czeka.
W
głowie miałam tylko co za chujnia z
dżemem. Witkowski przyszedł szybko, kulejąc, ale przyszedł i mnie przytulił
mocno, mówiąc to nie twoja wina, kotku.
Jasne, że nie; wcale nie prowokowałam Steina do zakochania, wcale mu nie
mówiłam, że najchętniej bym go rozebrała. Ale, kurwa, to były tylko żarty.
Stein
się więcej do mnie nie odezwał, zakrzewiłam w nim głęboko nienawiść do Polaków.
-
Tak właściwie – powiedziałam po chwili milczenia – To
nigdy mi nie powiedziałeś, na co jesteś chory.
-
Nie musisz tego wiedzieć, już wszystko jest OK. –
odparł obojętnie i przytulił się do mojego brzucha.
Leżeliśmy na
kanapie, 17 września, cztery lata po tym, jak Stein próbował się zabić.
-
Czemu nie chcesz mi powiedzieć?
-
Im mniej wiesz, tym lepiej śpisz.
Obudziłam się
rano obok trupa. Ale faktycznie, bardzo dobrze mi się spało.
Ogarnęła mnie
trochę panika, trochę niejasność, ale już nic nie mogłam zrobić. Na stole
leżały jego zeszyty ze studiów, porozwalane, jakby czegoś szukał. Jeden z nich
był otwarty na rysunku, Witkowski rysował; On i ja, jak się kochamy i taki
ckliwy podpis to nie twoja wina, kotku.
Jego głowa była niedokończona, ołówek jakby wypadł mu z rąk i sturlał się po
podłodze.
Kurwa, kurwa,
kurwa.
Czemu mnie to
spotyka, nie wiem.
Rozsadziło mi to
banię, dlatego piszę o tym w jakiś nieskładny sposób, ale wiesz, nie mogę się
jeszcze pozbierać i psycholog wciąż na
mnie czeka. Jem bułkę z pastą rybną i śmierdzi w całej poczekalni, on
otwiera mi drzwi i zaprasza mnie do środka.
Bla, bla, bla.
-
Wiesz, ważne, żebyś wiedziała, że to nie twoja wina.
-
…Kotku – dodałam bezwiednie i bez emocji; po prostu to
zdanie już nie może istnieć bez członu kotku,
bo staje się wtedy niekompletne. Kicha musi być z balonem, chujnia z dżemem, a to nie twoja wina – z kotku.
-
Słucham?
-
Nie no, w sumie nic, wiesz, tak sobie gadam. Bo w sumie
nic się nie stało, nie? Jestem młoda, zakocham się jeszcze, będę mieć męża,
dzieci, pracę i w ogóle wino zawsze w barku. Ale wiesz, nikt nie kupi mi już
storczyka na urodziny i nie zacznie mnie pożądać, kiedy podwieje mi fioletową
sukienkę na Powiślu. Bo ten, taka miłość, to
tylko raz, jakby to powiedział Witkowski.
-
Poznasz inną miłość.
-
No wiem, tylko ja chyba jej nie chcę, nie? Bo to było
takie już na sto procent, a nikt nie zasługuje na to, żeby kochać go na mniej.
Jestem beznadziejnym przypadkiem.
Dwa dni później
zadzwonił do mnie Stein i przeprosił za to, że to się potoczyło w ten sposób.
-
Bo to wiesz, w sumie, nie była twoja wina – mówi –
Chciałaś dla mnie dobrze.
-
No, no. (A w myślach, kotku).
-
To, w sumie, może poszlibyśmy na coffee, tea maybe?
I nigdy się na
to nie zgadzaj; bo nie można pozwolić komuś cię kochać i nieustannie myśleć i
pożądać kogoś, kto już dawno przestał istnieć. To całe Savoir Vivre to jedna,
wielka, tłusta świnia, która nakazuje kłamać w żywe oczy…
OLA, TO JEST GENIALNE!
OdpowiedzUsuńBoskie ;) Czekam na dużo więcej :)
OdpowiedzUsuń