piątek, 27 września 2013

To nie twoja wina, kotku.

To nie twoja wina, kotku.

            Różne historie krążą po świecie; bardziej prawdziwe i mniej. Moja zaczęła się w miejscu, którego szczerze nienawidzę; w mieście, które powoduje u mnie skurcze w żołądku i drżenie palców u nóg. Kiedy słyszę nazwę tego miasta, moje paznokcie zaczynają we mnie wrastać, moja skóra się napręża i zaczyna boleć; ciarki zamieniają się w katorgę, a pot przybiera zapach zaschłej krwi.
            Nie wiem, kto lubi przebywać w tym miejscu, gdzie właściwie nie ma niczego; słychać jedynie szum aut, bardzo wyraźny, bardzo dokładny – na jego podstawie w pewnym momencie możesz wyznaczyć trasę danego samochodu, bo już wiesz, jakie dźwięki silnik wydaje w zależności od drogi, po której właśnie jedzie – czasem jest to radosne, jakby cieszył się, że jest akurat tutaj, a nie gdzieś indziej; częściej słyszę kwilenie, zawodzenie, lament; żałosny płacz cierpienia, że musi jeździć po drogach tej zapadłej mieściny. Zaraz potem słyszysz chmarę kruków – niezależnie od pory roku; czasem masz nawet wrażenie, że w zimę słyszysz je wyraźniej, bo właściwie niewiele osób i zwierząt pozostaje tu na zimę i robi się jakoś pusto i cicho; w ogóle już po dwudziestej ulice z reguły przestają być tłoczne; jakby wszystko zamierało wraz z godziną dwa zero zero jeden.
Muszę tu być, to miejsce stało się moim drugim domem.
Tego dnia było zimno, choć był dopiero 17 września, siedziałam na ławce w Skwerze Siódmego Pułku Łączności i słuchałam tych pieprzonych aut, jeszcze bardziej popieprzonych kruków i odechciewało mi się żyć. Z każdym krzykiem jakiegoś małego dziecka ganiającego obok mnie gołębie, ulatywała ze mnie dziwna część; i było mi lepiej, uwierz mi, było mi tak błogo i dobrze, że prawie zapomniałam, że siedzę na znienawidzonej ławce w znienawidzonym przeze mnie mieście.
I wyrywa mnie z tego wszystkiego pisk opon, zaraz potem słyszę takie soczyste i czysto-polskie:
-         Kurwa!
            I nie wiem, co się dzieje; wszyscy ludzie biegną zobaczyć, co się stało na skrzyżowaniu przy Banku XPH albo BHP i innych; I idzie jakaś babcia, w różowym bereciku, który co chwila spada jej z głowy przez wiatr, który dmie z każdej możliwej strony; poczciwie wygląda, ale jest zdenerwowana i widzę, że mamrocze coś pod nosem i nagle udaje mi się usłyszeć, co:
-         Pierdutnięty młody człowiek, żeby tak dla zabawy samochód rozbić o barierkę!
Miała zabawny głos i zabawny chód, a ja zawsze lubiłam starszych ludzi, bo mają w sobie coś nieprawdopodobnie szczerego; ale nie mogłam się już na niczym skupić, bo myślałam tylko, o jaką barierkę może jej chodzić; w środku tego miasta przecież nie ma żadnych barierek.
Wstałam i poszłam w stronę tego przeklętego skrzyżowania przy banku XPH czy BHP i innych; i już wiem, o co chodzi, i podziwiam tego człowieka; stanęłam po drugiej stronie ulicy i patrzyłam się na niego i jego zmasakrowany od przodu samochód, na zniekształcony wielki plakat, który z rana został przyczepiony do świeżozamontowanych barierek na jednym z trawników w sąsiedztwie Banku; a na nim była równie zniekształcona już twarz polityka XYZ, którego nie lubi cała Polska – cała Moja Polska. Stałam i śmiałam się szczerze, bo nic milszego mnie tego dnia nie spotkało; a on zobaczył, że się śmieję i machnął mi lekko i przyjaźnie, po czym próbując przekrzyczeć dźwięki aut, wrzasnął:
-         Ktoś musi zrobić porządek w Naszej Polsce!
I choć tylko krzyczał, to ja wiem, że to się pisze wielką literą.
Tego dnia wszystko się zaczęło; Firefox nazywa to „Nową kartą”; ja na to mówię – życie – choć spieprzyło się dosłownie wszystko.
20 września powiesili taki sam plakat przed moją szkołą; idąc za przykładem mojego nowego kolegi, miałam plan zerwać plakat od razu po wyjściu z lekcji. Skończyłam wcześniej – wyszłam, patrzę – plakatu nie ma. Myślę – co jest grane? Może ubzdurało mi się coś, może wcale tu tego rano nie było. Ale patrzę, że dwadzieścia metrów dalej stoi ten sam koleś, nawet w tym samym swetrze, i szczerzy się do mnie niemiłosiernie.
-         Bunt pokoleń? – zapytałam radośnie.
-         Bunt pokolenia – poprawił mnie i urzekł swoim uśmiechem.

Potem było jak zawsze; zabierał mnie do kina, na przejażdżki, czasem do teatru, kawiarni; czasami nawet jeździliśmy pociągiem w tę i z powrotem, byle tylko być razem i nie zamarznąć na dwudziestostopniowym mrozie. I to było piękne; chociaż on pochodził z miasta, którego nie cierpię, a ja ze wsi, na której nie ma ani jednego sklepu. Były noce, że spaliśmy w samochodzie, bo jego ojciec wyrzucał go z domu, a mój zapomniał dać mi kluczy; dni, kiedy uciekałam do niego zostawiając wszystko otwarte; wieczory, kiedy przyjeżdżał tylko dlatego, że znowu niemiłosiernie wiało, a ja tak bardzo bałam się wiatru. I wcale nie całowaliśmy się cały czas, nawet rzadko się przytulaliśmy; wszystko polegało na jakiejś rozmowie, trzymaniu się za ręce, opowiadaniu sobie dziwnych historii. Pisaliśmy nawet do siebie listy – nie SMSy – listy; takie na papierze i to jeszcze piórem.
Rok później zaszłam w urojoną pozamaciczną ciążę psychiczną; wszystko spadło mi na głowę i nie wiedziałam, co mam robić. Zaciążono mi umysł, moja miłość zaczęła mnie przerastać, zaczęło to przybierać dziwne formy i postacie; stałam się jednym wielkim flakiem, ale udawałam, że niczego nie odczuwam – że mi to loto. Nie lotało.
Kiedy sobie uświadamiasz tak dosadnie i dobitnie, że kogoś kochasz, to właściwie nie pozostaje ci nic innego, jak strzelić sobie w głowę. Bo co to właściwie znaczy, że kogoś kocham? Boże mój, że nie wiem; jestem w stanie zrobić dla niego każdą najmniejszą rzecz? Zaakceptować wszystko, być mimo upokorzeń, żalu i jakiegoś ogólnie pojętego niepokoju, który czasem potrafił opętać mnie na tyle solidnie, że przestawałam trzeźwo myśleć. Nie wiem, na czym polega miłość. A oni mówią – „jesteś dzieckiem, nie umiesz kochać, daj sobie spokój”; a potem mówią: „tak nie wypada, masz już 18 lat, jesteś dorosła”; i niech się, kurwa, zdecydują, bo co ma młyn do piernika oprócz mąki. Zero wspólnego mianownika i to wszystko budzi we mnie frustrację; chcę coś roztrzaskać, patrzeć, jak rozbija się o gresowe kafelki; sprawia mi to przyjemność, widok talerza w milionie kawałków bez ratunku – cierp, cierp, talerzyku, napatoczyłeś się na mnie, więc cierp, bo tylko tego pragnę, twojego cierpienia. Muszę zatracić się w locie tego talerza; on nie upada tak po prostu, krąży najpierw nad głową jak pierdolony samolot; huczy mi we łbie to całe BĘC – i nie ma talerza, choć widzę go przecież, ale on już nie istnieje i we mnie w końcu jest radość; jakaś niesamowita ulga, bo ja już nie wierzę, ale ufam, że ten talerzyk teraz mnie rozumie i kiedy będę zbierać go z podłogi, poczuję pierwszy raz jakąś empatię, jakieś pieprzone pocieszenie. Czy jest dla nas ratunek? Nie mam pojęcia. Ratunki na przystankach łapią kolejne autobusy i jadą to do Szczecina, to do Poznania; i nie ma dla mnie pomocy, wsparcia – tylko ten talerzyk; ale on się na mnie gniewa. A ty byś się nie gniewał, gdybym chciała cię zepsuć? Sama jestem zepsuta już od dawna; BROKEN i DEAD, a czasem WALKING. Nic z tego nie wynika, że się przepraszamy, że żałujemy, że potem znowu się zatracamy. Nie pytam cię już o nic, nie mówię; bo nie słuchasz i jedyne, co mogę – to zmienić się, zapomnieć, że istniał ktoś taki, kogo nosiłam w sobie – ucieka teraz przez wszystkie dziury mojego ciała, wysysa oczy, przydusza płuca, przekraja śledzionę; przekracza wszystkie granice, potyka się w omamieniu. Działam w afekcie, ale to niczego nie zmieniło; nie pocieszę cię, bo czytasz to wszystko tylko po to, żeby na końcu zobaczyć zdanie, którego boisz się wymówić nawet w myślach, nawet we śnie, nawet w jakiejś bajce, legendzie, fikcji, bo nie jesteśmy fikcją – jesteśmy nikim.
Z dnia na dzień przestaliśmy się do siebie odzywać, tak po prostu. Raz ja nie odpisałam, raz on i wszystko zatoczyło jakieś beznadziejne koło. Nie wiem, czemu tak się stało, czemu nagle staliśmy się dla siebie obcymi ludźmi. Nie dzwonił, więc ja też nie dzwoniłam, nie spotykaliśmy się nawet przypadkowo; rozmyło się uczucie, które podobno było największe na świecie.
I ja już napisałam maturę, złożyłam papiery na studia, czyli minął kolejny rok; i idę sobie chodnikiem, myślę „dawno nie siedziałam na ławce w Skwerku” – więc idę tam i siadam na tej samej ławce, co 17 września dwa lata wcześniej. I dopada mnie dziwne uczucie; uczucie deja vu, etendu i innych pierdół na raz; znowu widzę tę samą babcię w różowym bereciku, ale tym razem nie walczy z nim, tylko ściąga go z głowy, bo widocznie jej za gorąco.
-         Pierdutnięty beret! – słyszę znajomy głos i uśmiecham się do siebie.
Nagle czuję dziwny powiew wiatru, powietrze napełnia moje płuca zapachem, który bardzo dobrze znam. Mam wrażenie, że to wszystko się powtarza, że byłam tu w dokładnie taki sam dzień i nawet słońce padało na mnie pod tym samym kątem, co do sekundy.
-         Jak to się stało, że przestaliśmy ze sobą rozmawiać, Majewska? – pochyliła się nade mną tak dobrze znana mi postura już mężczyzny; ponoć dorosłego faceta, niezależnego, niczym niezwiązanego.
-         Po chuj to rozbebrywać, Witkowski?
-         Co to w ogóle za słowo – „rozbebrywać”, Majewska?
-         Od kiedy słowa mają znaczenie? Miało być na zawsze; na pierdolone, kurwa, forever; a ty po prostu zniknąłeś! Z dnia na dzień, bez a, bez b, bez nawet z; rano budzę się i cię nie ma; jedyna osoba, na której mi zależało, na której polegał cały mój świat, cały mój uśmiech, wewnętrzne, kurwa, szczęście; jakaś odrobina euforii na widok czegokolwiek, radość na wyjście z domu. Kurwa!
-         Brakowało mi tego... – zaanonsował zuchwale i usiadł obok mnie z twarzą wielbłąda, zdołowaną; albo jak kto woli – pagórkowatą. Bruzdy na jego czole stały się przez ten rok bardziej wyraźne, kolor oczu spopielał, on cały stał się bardziej przeciętny, bardziej chory, chudszy, miał mniej włosów, mniej policzków, mniej ciała, mniej siebie.
Zapadła zmowa milczenia, której nikt przez godzinę nie przerywał; po prostu siedzieliśmy na ławce i patrzyliśmy na ludzi. I potem szła znowu ta babcia w tym samym, różowym berecie, ale tym razem trzymała swojego siedemdziesięcioletniego męża za rękę i dreptali obok siebie pociesznie; razem, powoli, w jednostajnym i nudnym tempie. I ja jej tak zazdrościłam tego na zawsze, tego pierdolonego forever, które mi zostało odebrane. Nie mogłam pozbierać myśli, ostatni rok rozsadzał mi głowę, mój umysł przestawał istnieć, ostatnie wydarzenia spalają mi wszystkie neurony; jestem jednym wielkim zwarciem, niepotrzebnym elementem w ciągu niekończących się zdarzeń tego świata, trzeba mnie wyeliminować, wtedy wszystko znów będzie w porządku, znowu cały mechanizm zacznie normalnie działać i nikt nie będzie pamiętał o Majewskiej ze wsi pod Otwockiem – bo po co pamiętać, po co się znać, po co codziennie mówić sobie cześć i dzień dobry. Udajemy ułożonych ludzi, próbujemy się jakoś układać; nie wychodzi nam to w szufladach, to układamy się w szafie i każdy myśli, że jest, kurwa, ułożony; a to całe Savoir Vivre to jedna, wielka, tłusta świnia, która nakazuje kłamać w żywe oczy. Nienawidzisz kogoś – proste, najchętniej wyjebałbyś go w kosmos pierwszym statkiem kosmicznym, ale musisz udawać, że jest OK., że to tylko jakaś zbiorowa pomyłka. Potem zaczynasz się zastanawiać, czy ktoś ma tak z tobą, czy też jesteś dla kogoś takim n-elementem k-elementowego zbioru albo podzbioru; czy ktoś tak samo układa i szufladkuje myśli, ludzi i rzeczy.
-         Widzisz, Majewska, bo są takie sprawy, które nie śniły się nawet filozofom – mówi nagle do mnie wyrywając mnie z mojego potoku przekleństw.
-         Za przeproszeniem, Witkowski, ale przestań, kurwa, pierdolić.
-         Mógłbym ci teraz powiedzieć, że miałem raka, albo mój ojciec zginął w wypadku samochodowym; że napadli mnie gangsterzy, a sąd oskarżył za handel narkotykami, że wyjechałem na przymusowe roboty do Azerbejdżanu, że kupowałem ropę w Tajlandii, że porwali mnie terroryści z Kazachstanu; ale czemu mam cię okłamywać, czemu mam zmyślać jakieś dziwne historie, kiedy prawda po prostu jest taka, że ja się, kurwa, Majewska, w tobie zakochałem.
-         Boże mój, czy ty się słyszysz, czy siedziałeś gdzieś obok głuchego i złapałeś Wirusową Głuchotę typu alfa?
-         No jak kocham Boga, no! Któregoś dnia się budzę i myślę „kurwa, jak ja ją kocham” i nie wiem już nic; już nie wiem, co mam zrobić; plączę się cały dzień po domu czytając w kółko twoje SMSy, oglądając twoje zdjęcia, przypominając sobie w myślach twój śmiech. Potem widzę wyraźnie jak znowu stajesz na palcach, żeby zobaczyć, kto dzwoni do drzwi, bo jesteś za niska i czuję, że kocham cię coraz mocniej i że mnie to najzwyczajniej w świecie przerasta. Potem próbuję usnąć, a ty w mojej głowie znowu tańczysz salsę, łapiesz mnie tymi swoimi drobnymi łapkami za biodra i przyciągasz do siebie i jesteśmy blisko, czuję nawet twój zapach, jestem w stanie wyczuć w powietrzu twoją skórę, choć jej nie dotykam. W snach dręczy mnie twój śmiech, donośny, wyraźny; i znowu widzę cię w tej fioletowej sukience, którą kiedyś ci podwiało na Powiślu i pierwszy raz zobaczyłem, że jesteś najpiękniejsza na świecie, że masz ładny tyłek i możesz być pożądana i zacząłem cię pożądać.
-         I ty mnie tu napadasz i pytasz mnie „dlaczego przestaliśmy rozmawiać”? Co to za czelność, szczyt chamstwa i tupetu, kiedy nagle nie-twoja wina staje się tylko i wyłącznie twoją winą?
-         Obwiniam cię, bo jesteś za idealna, a ja za bardzo popsuty. Życie wylało na mnie gar smaru, jakiegoś wielkiego nieszczęścia i sam szybko się nim stałem. Kurwa, ojciec mi odciął kasę na studia za ten numer z plakatem, a ty mnie za to uwielbiałaś. Już wtedy wiedziałem, że jesteś niezwykła, ale chciałem cię tylko czasem przytulić, tak jak każdy; chciałem mieć do kogo pójść i się odezwać, a potem to zaczęło być poważne; ten pierwszy pocałunek, kiedy dałem ci storczyka w parku; poczułem mrowienie w palcach u nóg, dreszcze na plecach, w brzuchu wszystko przybrało formę nieznanej mi dotąd papki. Bo uwierz mi, nigdy się tak nie czułem, nigdy nikt nie ucieszył się tak bardzo z głupiego kwiatka. Musiałem to uciąć, bo chciałem, żebyś żyła jakoś beze mnie. Tak by ci było lepiej, do cholery. A potem przychodzisz tu tego samego dnia, kurwa, i wszystko psujesz. Na twój widok znowu wszystko we mnie lata, ręce mi się trzęsą od chwili, kiedy cię zobaczyłem. Jesteś piękniejsza niż wtedy, wydoroślałaś. I chcę cię przytulić, pocałować, pójść z tobą do łóżka i mieć z tobą dzieci. Ale nie mogę, kurwa, bo wiem, że nie jestem w stanie tak po prostu przy kimś być.
-         O czym my w ogóle rozmawiamy, to jest bez sensu – mówię i wstaję z ławki, podążam w kierunku przystanku autobusowego. 16:00, za dwadzieścia minut wyjadę stąd i już tu nie wrócę, przysięgam, ale Boże, pozwól mi uciec.
Słyszę za sobą tupot stóp w trampkach i obcieranie dżinsów w jednostajnym rytmie, jakby był jakimś eksperymentem fizycznym udowadniającym istnienie ruchu jednostajnego prostoliniowego; bezczelnie idzie za mną i słyszę raz-dwa-raz-dwa-raz-dwa i już boli mnie od tego głowa, ale nie odwracam się i wsiadam w autobus, czekam ostatnią chwilę i odjeżdżam; nie patrzę nawet w okno, tylko udaję, że czytam książkę, a tak naprawdę płaczę; bo przyszła dziś do mnie wielka miłość, znowu zapukała do mnie, a ja jej na to wypierdalaj suko i ona po prostu odeszła, zostawiła mnie. W sumie, to ja zostawiłam ją, ale ona tak zrobiła rok wcześniej. Jesteśmy kwita. Więc czemu jest mi z tym tak cholernie źle?
Obsesyjnie sprawdzam co moment wyświetlacz telefonu, ale nic się na nim nie pojawia i się wkurwiam; rośnie we mnie ta znana mi dobrze frustracja, więc odpalam komputer i widzę, że pisze do mnie jakiś koleś:
Cześć, bo my razem na studiach będziemy i znalazłem tylko ciebie,  wyglądasz na miłą i może chciałabyś mi pomóc, bo jestem Polakiem z Londynu i nie umiem znaleźć się w Warszawie; w ogóle, nie znam tu nikogo i potrzebuję kogoś poznać i pomyślałem, że może coffee, tea maybe?
A ja na to jak na lato. Napisał w takim momencie, że wszystko stało się dla mnie jasne, Witkowski został za mgłą i niech sobie tam siedzi; czas zacząć nowe życie, ułożyć sobie wszystko od nowa, przespać się z kimś i nie żałować, że nie pamięta się nic z wczorajszej imprezy.
Cześć, to spotkajmy się jutro o 13 na Patelni, to połazimy trochę.
           
-         Stein? – pytam z niedowierzaniem – Małoangielskie nazwisko.
-         No bo ojciec jest Niemcem w sumie.
-         A matka Angielką, tak? – drążę.
-         Nie no, Polką.
-         To z Pana taki Anglik jak z koziej dupy trąba trochę, nie?
-         Trochę – śmieje się – Proszę Pani.
Od pół godziny siedzę z nim w jakiejś warszawskiej kawiarni. Jest przystojny, aż przechodzą mnie po ciele ciarki; nie umiem spojrzeć mu w oczy, w mojej głowie cały czas jest Witkowski i jego dziwne paranoje; głos, kiedy mówi, że kocha i te wszystkie inne ckliwe żale.
-         Coś panią trapi, prawda? – pyta z nieudawanym przejęciem i śmiesznym brytyjskim akcentem. Kurczę, lecę na niego.
Przygryzam wargę i myślę sobie czemu nie.
-     Świat mnie trapi – mówię – Powiedz mi, Stein, co sądzisz o polityku XYZ?
-     Jak to się mówi: piehrdolę na niego.
Uśmiecham się do siebie. Będą z nas ziomki, Stein.
           
            Już po miesiącu byliśmy najlepszymi przyjaciółmi i trudno było mi się obyć bez niego; stał się moim lekiem na całe zło świata wyrządzone przez Witkowskiego.
Potem siedzę sobie w mieszkaniu ciotki na Saskiej Kępie, gdzie mieszkam zamiast dojeżdżać, i słyszę takie przeraźliwe jebnięcie. Jakby z trzeciego piętra coś lub ktoś przeleciał przez drugie piętro aż na podłogę piętra pierwszego, czyli na mój sufit. Wszyscy wybiegają nerwowo na klatkę i słyszę głos Witkowskiego:
-         Najmocniej przepraszam, jakoś naprawię ten kredens.
-         Sam jesteś jak kredens – wymamrotałam pod nosem i wdrapałam się na pierwsze piętro podążając za jego głosem.
-         Ty nigdy nie znikniesz, nie? – pytam go z wyrzutem.
On tak trochę patrzy na mnie zdezorientowany, jakby wzrokiem zadawał mi pytanie co ja tu właściwie robię.
-         Majewska… - szepcze wypuszczając z rąk śrubokręt.
-         Słuchaj, Witkowski, bo my na siebie będziemy wpadać nieskończenie. A ty po matfizie jesteś? Bo Wiesz, jak jedynkę się przez nieskończoność podzieli to podobno to całe do zera dąży; i nigdy nie umiałam tego skumać, ale to chyba dziś stało się jasne, że jak coś dzielę przez coś, co właściwie jest nieokreślone, to trudno żeby dążyło do czegoś innego niż zera, nie? Przestańmy dążyć do zera, bo ja chyba nie umiem bez ciebie żyć i tęsknię za tobą, jest luty i niedługo walentynki; chodź, zrobimy coś głupiego, pojedziemy razem na basen i pocałujemy się pod wodą; zrobimy sobie dziecko za cztery lata, nazwiemy je jakoś głupio, żeby nikt nie wiedział, o co chodzi. Wiesz, będziemy znowu robić to, co zawsze.
-         No ni…
-         Ale czekaj – przerywam mu – No bo w sumie to nieważne, że ty się boisz, ja cię wiesz, ukoję; nie bój się, będę przy tobie i będę cię kochać na zabój, od ziemi do końca wszechświata. Porwiemy jakąś Amerykankę i nawrócimy ją na katolicyzm, albo wiesz, przejdziemy na Islam; nieważne, ale bądź ze mną.
Podniósł śrubokręt i powoli wstał. Widzę, że ledwo trzyma się na nogach, że musi złapać się framugi, żeby się nie przewrócić i nagle wszystko staje się dla mnie jasne. Łzy cisną mi do oczu i w dupie już mam to wszystko, nieważne, na co jesteś chory i czy mnie zarazisz czy nie, ja cię będę kochać, rozbierać, potem kąpać i opiekować się tobą; liczyć ci całki nad głową i różniczkować twoje myśli; byleś był przy mnie, nawet jeśli to forever będzie strasznie krótkie.
Nie wiem, co mam zrobić, więc podchodzę i łapię go swoimi łapkami za biodra; przytulam się lekko, żeby go nie złamać i czuję jego ramiona na sobie, ciężki oddech na moich włosach, zapach, którego tak bardzo mi brakowało. Jest nawet w tym samym swetrze, co 17 września za pierwszym razem i śmieję się trochę z niego, bo dziury ma wszędzie w tym swetrze, że to aż dziwne, że go jeszcze nie przewiało.

            Potem zrobiła się kicha z balonem; okazało się, że Stein pała do mnie wielką miłością. Wiedziałam, że zrobi coś głupiego i jest chory psychicznie. 15 marca nie odbierał telefonów, wtedy zawszę do niego idę, ale teraz biegnę, ile tylko sił mam w nogach. Biegnę z wielkim nożem przez przecznice Warszawy i szukam tej właściwej z numerem 9, wchodzę na klatkę dzięki uprzejmości jakiejś babci i widzę uchylone drzwi mieszkania 13 i wiem, co tam zastanę. On tak bezwładnie wisi nad przewróconym krzesłem, a ja ryczę, bo wiem, że to moja wina. Podnoszę szybko krzesło i próbuję się na niego wdrapać, ale cały czas się potykam. Co za chujnia, najgrubszy sznur świata kontra najbardziej tępy nóż. Ale próbuję go odciąć i udaje mi się, karetka już jedzie, bo wezwałam ją wcześniej, tuż po SMSie: cześć. Stein nigdy nie mówi cześć, bo nie jest w stanie tego wymówić i napisał mi to tylko na początku naszej znajomości. Wiedziałam, że to zwiastuje coś złego. Zniszczył mi psychikę, ale przeżył; po odcięciu walnął jak głaz w podłogę, ale jeszcze oddychał i był ciepły. Pogotowie go zabrało bardzo szybko, pojechałam do szpitala, ale powiedzieli mi tylko psycholog już na panią czeka.
            W głowie miałam tylko co za chujnia z dżemem. Witkowski przyszedł szybko, kulejąc, ale przyszedł i mnie przytulił mocno, mówiąc to nie twoja wina, kotku. Jasne, że nie; wcale nie prowokowałam Steina do zakochania, wcale mu nie mówiłam, że najchętniej bym go rozebrała. Ale, kurwa, to były tylko żarty.

            Stein się więcej do mnie nie odezwał, zakrzewiłam w nim głęboko nienawiść do Polaków.


-         Tak właściwie – powiedziałam po chwili milczenia – To nigdy mi nie powiedziałeś, na co jesteś chory.
-         Nie musisz tego wiedzieć, już wszystko jest OK. – odparł obojętnie i przytulił się do mojego brzucha.
Leżeliśmy na kanapie, 17 września, cztery lata po tym, jak Stein próbował się zabić.
-         Czemu nie chcesz mi powiedzieć?
-         Im mniej wiesz, tym lepiej śpisz.
Obudziłam się rano obok trupa. Ale faktycznie, bardzo dobrze mi się spało.
Ogarnęła mnie trochę panika, trochę niejasność, ale już nic nie mogłam zrobić. Na stole leżały jego zeszyty ze studiów, porozwalane, jakby czegoś szukał. Jeden z nich był otwarty na rysunku, Witkowski rysował; On i ja, jak się kochamy i taki ckliwy podpis to nie twoja wina, kotku. Jego głowa była niedokończona, ołówek jakby wypadł mu z rąk i sturlał się po podłodze.
Kurwa, kurwa, kurwa.
Czemu mnie to spotyka, nie wiem.
Rozsadziło mi to banię, dlatego piszę o tym w jakiś nieskładny sposób, ale wiesz, nie mogę się jeszcze pozbierać i psycholog wciąż na mnie czeka. Jem bułkę z pastą rybną i śmierdzi w całej poczekalni, on otwiera mi drzwi i zaprasza mnie do środka.
Bla, bla, bla.
-         Wiesz, ważne, żebyś wiedziała, że to nie twoja wina.
-         …Kotku – dodałam bezwiednie i bez emocji; po prostu to zdanie już nie może istnieć bez członu kotku, bo staje się wtedy niekompletne. Kicha musi być z balonem, chujnia z dżemem, a to nie twoja wina – z kotku.
-         Słucham?
-         Nie no, w sumie nic, wiesz, tak sobie gadam. Bo w sumie nic się nie stało, nie? Jestem młoda, zakocham się jeszcze, będę mieć męża, dzieci, pracę i w ogóle wino zawsze w barku. Ale wiesz, nikt nie kupi mi już storczyka na urodziny i nie zacznie mnie pożądać, kiedy podwieje mi fioletową sukienkę na Powiślu. Bo ten, taka miłość, to tylko raz, jakby to powiedział Witkowski.
-         Poznasz inną miłość.
-         No wiem, tylko ja chyba jej nie chcę, nie? Bo to było takie już na sto procent, a nikt nie zasługuje na to, żeby kochać go na mniej. Jestem beznadziejnym przypadkiem.

Dwa dni później zadzwonił do mnie Stein i przeprosił za to, że to się potoczyło w ten sposób.
-         Bo to wiesz, w sumie, nie była twoja wina – mówi – Chciałaś dla mnie dobrze.
-         No, no. (A w myślach, kotku).
-         To, w sumie, może poszlibyśmy na coffee, tea maybe?

I nigdy się na to nie zgadzaj; bo nie można pozwolić komuś cię kochać i nieustannie myśleć i pożądać kogoś, kto już dawno przestał istnieć. To całe Savoir Vivre to jedna, wielka, tłusta świnia, która nakazuje kłamać w żywe oczy…

2 komentarze: