czwartek, 1 sierpnia 2013

NOTABLE (wersja pierwotna)

NOTABLE - wersja pierwotna licząca 31 021 znaków ze spacjami.
(niedoczytanie regulaminu) :D

---




            Na tym świecie chyba nie ma dla mnie miejsca.
            Piątek, 12 lutego, a ja siedzę na ławce w parku w zapadłej, polskiej mieścinie.
Wszyscy gdzieś gonią, pędzą, nie wyrabiają się na zakrętach, przeklinają, palą, krzyczą, śmierdzą, piją wódkę, czasem piwo.
-         Można? – zapytał mnie po chwili jakiś chłopak, starszy ode mnie, właściwie już mężczyzna.
-         Jak trzeba, to można.
Siadł koło mnie i milczał. Aktówkę, którą trzymał w ręce, położył na kolanach. Otworzył ją i wyjął cienką książkę w ładnej, niebiesko-różowej okładce.
-         Nabokov? – zapytałam nieśmiało.
Spojrzał na mnie ze zdumieniem.
-         Ile ty masz lat?
-         Osiemnaście.
-         I znasz Nabokova? – zaśmiał się, po czym zaczął nerwowo wyciągać papierosa z kieszeni swojego czarnego płaszcza.
-         Znam – odparłam krótko i z plecaka wyjęłam książkę o tym samym tytule, tylko w innym wydaniu – Skończyłam ją dzisiaj.
      Schował książkę z powrotem do aktówki, odwrócił się do mnie i patrzył tak na mnie. Idąc w jego ślady, schowałam swoją książkę z powrotem do plecaka i popatrzyłam na niego. Kończył palić papierosa.
-         To niezdrowe – stwierdziłam.
-         Nawet bardzo.
Poczułam się dziwnie pokrzepiona jego obecnością i całą w ogóle tą sytuacją.
***
5 godzin wcześniej
-         Idziemy na wagsy? – zapytał mnie Siwy, mój przyjaciel od zerówki. Odkąd tylko pamiętam, holuję go – ściąga ode mnie, kiedy tylko się da.
-         Nie, dzięki.
-         No weź, zarąbałem kartę ojcu, a znam pin. Kupię ci coś.
Spojrzałam na niego tylko i poszłam pod salę od angielskiego.
Siwy jednak zrobił swoje, zamiast mnie – wziął na „wagsy” Mariolkę, której szczerze nie znoszę. Wie o tym, więc pewnie zrobił mi specjalnie na złość. „Mari”, jak to siebie samą określała, według mnie, leciała tylko na kasę Siwego – a ściślej mówiąc – na kasę jego ojca. Ten jednak w ogóle nie chciał mnie słuchać i wszystkie moje próby ukazania mu prawdziwego oblicza Boskiej Mari, kwitował: „Ty po prostu od zerówki się we mnie kochasz i jesteś zazdrosna!”. Zapewne tak właśnie było.
      Nie było pani Niewadzkiej od chemii, więc odwołali mi ostatnią godzinę. Wróciłam do domu wcześniej. Ojciec jak zwykle kłócił się przez telefon, tym razem chyba z dostawcą prądu. Wychowuje mnie sam, tyra na trzy etaty, a każda instytucja próbuje wydrzeć od niego ostatnie pieniądze. Nie wiem, czy oszukują tak wszystkich, czy akurat nieszczęśliwie padło na mojego tatę.
-         Jak było w szkole? – zapytał po skończonej konwersacji z przemiłym pracownikiem korporacji X.
-         Niewadzka znowu nie przyszła.
      Minutę po wypowiedzeniu tych słów, usłyszałam krzyk Pani Siwickiej, matki Siwego – mieszkali w mieszkaniu naprzeciwko. Ojciec od razu dostał ataku paniki i szybko wybiegł na klatkę schodową.
-         Tadek, Tadek, ratuj! – wołała przez łzy Pani Siwicka. Nigdy nie widziałam jej w takim stanie.
-         Co się stało?
-         Mój Bartek! Mój Bartek!! Bartek... Zabili... Mojego Bartusia...
     Stałam w progu i czułam, jak nogi uginają się pod moim ciężarem, jak nagle tracę panowanie nad swoim ciałem. Pierwszy raz w życiu nie umiałam odróżnić sufitu od podłogi, ani głosu Pani Siwickiej od głosu mojego taty.
     Rodzice Siwego rozwiedli się osiem lat temu, ojciec znalazł sobie kochankę i jako bogaty biznesmen ułożył sobie życie na nowo, miał nawet dzieci. Matka zaś wylądowała z powrotem w blokach w naszej mieścinie, gdzie się wychowała. Siwy mieszkał z Panią Elizą, poznałam go jak przyjeżdżał do babci, która mieszkała w naszym bloku. Miałam wtedy sześć lat. Dwa lata później babcia Lena umarła, a ich mieszkanie było wynajmowane uciążliwym studentom. Po rozwodzie, Pani Eliza wyrzuciła studentów i wróciła do nas. Porzuciła życie w willach i pałacach na rzecz swojej własnej godności i własnego honoru.
     Siwy tydzień wcześniej przyszedł do mnie strasznie struty i przygnębiony, ale myślałam, że to robota jego „spraw sercowych”, które zmieniały się co trzy dni. Teraz jednak wiem, że to nie była jakaś tam sprawa i że na pewno nie była sercowa...

***
-         Zdarzają się mgnienia, kiedy wszystko staję się potwornie bezdenne, głębokie, kiedy wydaję się, że tak strasznie jest żyć, a jeszcze straszniej umrzeć.”[1] To ostatnie zdanie, jakie dziś przeczytałem, zanim mi nie przerwałaś.
-         Przepraszam – wyszeptałam i oddałam się głuchemu milczeniu.
      Patrzyłam na tych ludzi strapionych codziennością, zabieganych i goniących jakieś niewidzialne cienie własnych marzeń. Tak strasznie zrobiło mi się ich szkoda i tak straszliwie mocno chciałam ich ostrzec, żeby przestali to robić. Żeby przestali patrzeć tylko na samych siebie, żeby czasem też zauważyli człowieka obok. Bo jeśli tego nie zrobią, to... Skończą, jak Bartek...
-         Czasem się zastanawiam – powiedział po chwili – dlaczego budzę się w  środku nocy, akurat o tej godzinie. Co się wtedy dzieje? Czy jeśli budzę się i patrzę na zegarek, i widzę tam 4:07, to coś znaczy? Czy to godzina jakaś ważna dla mnie? Rozumiesz, o co mi chodzi? Czy może rodzi się w tej chwili ktoś, kto będzie dla mnie ważny, albo czy umiera ktoś, kogo znałem, a może nawet kochałem? Po prostu zastanawiam się czasem, czy jeśli umrze ktoś, kogo straciłem i kto nie chce mnie znać, z kim się nie mogę zobaczyć i nawet nie wiem, co teraz robi... To, rozumiesz... Czy poczuję to, że już go nie ma? Czy może będę dalej tak samo żył? Pełzał jak te szczury i stał w metrowych kolejkach w supermarkecie... Chciałbym tylko mieć gwarancję, że wyczuję ten moment. Potraktuję go jako zgodę na inne życie, na to, żeby zacząć od nowa. Rozumiesz... Że od tej 4:07 już mogę pokochać kogoś innego.
-         A bez tej 4:07 nie możesz?
-         Obiecałem, że na zawsze – odparł po czym odwrócił wzrok i spojrzał na oddalający się w kierunku przystanku autobusowego tłum.
Zaśmiałam się.
-         Co cię tak bawi?
-         Przecież „na zawsze” nigdy się nie kończy – spojrzałam na niego. Wyciągnął kolejnego papierosa i zapalił go.
-         Więc po jaką cholerę ja to obiecywałem? – zapytał retorycznie i jednocześnie strasznie nerwowo, po czym zaczął robić kółka z papierosowego dymu.
Wzruszyłam ramionami.

***

       Następnego dnia przy wejściu do szkoły stała Boska Mari ze swoimi przyjaciółkami. Nie było w tym nic dziwnego, stały tam zawsze o tej porze. 7:45. Stawiając ospałe i smutne kroki po schodach, usłyszałam, jak Mari mówiła tylko:
-         No i Siwy mi kupił taką zajebistą spódnicę, mówię wam, kosztowała dwie stówy, ale się nawet nie zawahał przy kasie. Przy okazji zapamiętałam PIN do karty jego ojca. Zwinęłam mu ją, jak mnie zapalczywie całował. Frajer – zaśmiała się wymachując złotą kartą – nawet się nie skapnął, bo jeszcze nie dzwonił z wyrzutami.
-         I już raczej nie zadzwoni – skwitowałam sucho, po czym weszłam do szkoły i od razu uciekłam do łazienki, gdzie się rozpłakałam.
       Kilka dni później okazało się, że Siwy wszedł w zatarg z miejscowymi chuliganami. Na początku podejrzewałam, że mogło chodzić o narkotyki, albo coś. Ale nie. Jak to zeznał jeden z nich, Siwy wpadł kiedyś na ich głównego przywódcę i go zwyklinał, a tamten stwierdził, że jako „najwyższy ziom” tej okolicy musi dbać o swój honor i nie pozwoli się tak obrażać. Miało się skończyć na zwykłym pobiciu, ale, jak to on ujął – „niestety nie wyszło”.
       Te wydarzenia utwierdziły mnie w przekonaniu, że nie pasuję do tego świata. Wszystko zabrnęło gdzieś za daleko. Ludzie zgubili granice i poczucie bezpieczeństwa, postawili się na szczycie światowej hierarchii uzurpując sobie prawo do tworzenia prawa, łamania prawa i wyciągania z tego konsekwencji. Teraz już wiem, że jeśli rządzi człowiek, inni ludzie tylko na tym cierpią.
        Brutalną prawdą było to, że razem ze śmiercią Siwego straciłam jedynego przyjaciela. Zostałam sama i nie wiedziałam, co robić. Codziennie chodziłam na cmentarz i kładłam na jego pomniku herbacianą różę – bo właśnie taką kupował mi zawsze na dzień kobiet, urodziny i imieniny.
        „Kiedyś zabiorę cię do Paryża do Disneylandu, kupię ci Myszkę Miki i pozwolę ci na chwilę myśleć, że jesteś prawdziwą księżniczką. Potem będziemy musieli wrócić na nasze zadupie, do naszego nędznego, smutnego życia. Ja znowu pójdę na wagary, ty znowu zrobisz mi ściągę. Ale czy to ważne? Przez trzy dni będziemy w Disneylandzie, jak prawdziwi królowie, jak bogate dzieciaki z amerykańskich filmów. Tylko ja, ty i nic poza tym. Żaden problem, żadna gówniana książka ze zbioru lektur. Rozumiesz? Jak weźmiesz „Nad Niemnem” albo „Przedwiośnie” to cię uduszę. Mam dość pieprzenia o maturze, dość chorej sytuacji z moim ojcem. Matka płacze, a ja udaję, że mnie to nie rusza i wydaję bezmyślnie pieniądze ojca, który myśli, że może mnie kupić. Zostałem honorowo sprzedany w wojnie ludzi, którzy kiedyś codziennie mówili sobie kocham, a dziś... Ty razem ze swoim ojcem ledwo wiążesz koniec z końcem, wielkie korporacje uwiesiły się na waszych szyjach i tylko czekają, aż się poddacie i przestaniecie dzwonić wojując o każdy grosz. Zajebiście się będziemy bawić w tym Disneylandzie, czuję to. Trzy dni zajebistego myślenia o niczym.”

         W czerwcu, dwa dni po zakończeniu roku szkolnego, zaczęłam pracę jako kelnerka w knajpie na rogu naszego zapadłego miasta. Trudno mi się było tam odnaleźć, całe to towarzystwo nie było w moim typie. Na wieczornych zmianach łyse typy z dziarami na pół ciała nie umieli powstrzymać się od złośliwości i erotycznych komentarzy na temat mojego wyglądu. Czułam się paskudnie bezradnie jednocześnie wiedząc, że nie mam wyjścia i muszę pomóc w jakiś sposób ojcu. A sposób był jeden – pracować, a nigdzie indziej zatrudnić mnie nie chcieli.
         12 czerwca skończyłam pracę około trzeciej w nocy. Zwykle odprowadzał mnie do domu jedyny życzliwy człowiek pracujący w tym miejscu – Norbert, barman. Tego dnia jednak go nie było, ponoć pokonała go straszliwa choroba. Ja jednak podejrzewam, że poznał kolejną panienkę, której musiał pokazać swój dom. Została mi taksówka. Na moje szczęście, nawet nie musiałam nigdzie dzwonić. Akurat kiedy wychodziłam z pracy, spostrzegłam błękitny samochód ze świecącym napisem „TAXI” na górze. Pomachałam ręką i kierowca zatrzymał się tuż przede mną.
-         Na Tulipanową poproszę – powiedziałam pospiesznie. Byłam straszliwie przejęta, bardzo się bałam.
-         Nie wiem, czy zauważyłaś, że na Tulipanowej nie rośnie ani jeden tulipan. Tak samo na Kwiatowej nie ma w ogóle kwiatów, są same sosny. Nie wiem, kto wymyślał nazwy tych ulic – odpowiedział kierowca sprawnie ruszając z miejsca. Znałam ten głos. Ten ciepły, ale przejmująco smutny głos.
      Mężczyzna odwrócił się do mnie i spostrzegłam tę charakterystyczną twarz. W pierwszym momencie nie byłam pewna, potem jednak ujrzałam tę samą aktówkę, co wtedy. Leżała na przednim siedzeniu, otwarta. Wypadała z niej „Maszeńka” Nabokova.
-         Jeszcze nie skończyłeś tej książki? – zapytałam cicho.
-         Przeczytałem ją dokładnie dwadzieścia siedem razy.
-         Po co?
-         Za każdym razem znajduję w niej coś nowego. Trudno to wytłumaczyć. To taka książka, która zawsze jest ze mną i jak mi smutno, albo nie mam już co robić, to otwieram ją i czytam. Nieważne, gdzie zaczynam, teraz już i tak znam ją prawie na pamięć. Mimo to, ciągle mnie bawi, kiedy Ałfierow mówi na Ganina „Gleb” – wytłumaczył mi z szerokim uśmiechem na twarzy.
      Nie widziałam tego uśmiechu, ale słyszałam go. Są takie uśmiechy, których nie trzeba widzieć, a człowiek wie, że są. I to był właśnie jeden z nich.
      Dotarłam na Tulipanową szybko i bez problemu. Oh, mój Boże, jak ja cieszyłam się, że trafiłam na tę błękitną taksówkę!

      Tydzień później miałam znowu wieczorną zmianę. Około dwudziestej trzeciej w lokalu zaczyna robić się nieprzyjemnie. Wychodzą normalni ludzie i przychodzą niewarte uwagi typy, których wciąż się boję. Tego wieczora dokładnie o dwudziestej trzeciej dwadzieścia siedem do środka wszedł jakiś dryblas, wielki i szeroki, ledwo zmieścił się w drzwiach. Spojrzał na mnie i na szefa stojącego za barem. Szef skinął mi głową, co oznaczało, że mam przyjąć zamówienie od dryblasa. Siadł pod oknem razem ze swoimi dwoma innymi dryblasami.
-         Nic nie chcemy – powiedział ten największy od razu, kiedy podeszłam do stolika.
-         W takim razie proszę wołać, jeśli coś się zmieni – powiedziałam miło i cicho.
-         Usiądź – wskazał mi miejsce naprzeciwko.
      Jego przenikliwy wzrok sprawił, że w jednym momencie serce zaczęło mi walić jak głupie. Przestraszyłam się i nawet nie zawahałam się, żeby odmówić.
-         Musimy porozmawiać – zaczął cicho.
-         T... T... Tak?
-         Potrzebuję odkupienia.
      Trzy dni później poszłam na cmentarz odwiedzić Siwego i zmienić różę na nową. Obok jego pomnika stał ten sam dryblas, który zaczepił mnie w knajpie. Cofnęłam się z przerażenia. Po chwili ujrzałam jednak, że ten wielki, szeroki facet klęczy na betonie przed grobem Siwego i płacze.
      Cicho podeszłam, wzięłam wczorajszą różę i do wazonu wsadziłam świeżą. Dryblas spojrzał na mnie i szybko otarł łzy.
-         Nie chciałem go zabić, naprawdę – powiedział cicho i straszliwie się rozpłakał.
Nie wiedziałam, co mam zrobić. Bałam się go.
Podszedł do mnie i złapał mnie za dłonie, po czym mocno mnie przytulił.
-         Potrzebuję odkupienia – szepnął – tak bardzo go potrzebuję...

      Zaczął się lipiec. Wyjechałam na tydzień na Mazury. Od razu po powrocie postanowiłam odwiedzić Siwego z bukietem siedmiu róż. Kiedy doczłapałam się do grobu, zobaczyłam pod wazonem złożoną na pół kartkę.
„Droga Panno od Róż,
Właściwie nie wiem, czy droga czy tania. Chuj mnie powinno to obchodzić, tak jak nic mnie nigdy nie obchodziło.
12 lutego mój świat zamienił się w horror. Śnił mi się Hunter, potem Dexter, jeszcze wcześniej Dalida. Nie znam tych ludzi, nigdy ich nie widziałem, ale mówię tak na nich. Wierzę, że mogę nadać znaczenie moim snom, jeśli nazwę ich prześladowców. Tego dnia wszystko zmierzało ku samozagładzie, Hunter zabił Dextera, a Dalida śpiewała im piosenki o miłości. Obudziłem się w psychozie, dotknięty brakiem jakichkolwiek hamulców, pierwszy raz w życiu widziałem ludobójstwo. To było tak straszliwie realne.
Matka z rana mnie wyklęła, powiedziała, że jestem jebanym gówniarzem i powinienem dostać od życia jeszcze jakiegoś kopa, bo fakt, że ojciec mnie bił i trafił do pierdla – to za mało. I kiedy ten fagas na mnie wpadł, kiedy powiedział mi, że matka musiała mnie nie kochać, że jestem zwyczajnym blokersem i tylko umiem straszyć, że na pewno ni chuja nie umiem porządnie uderzyć... Załączył mi się honor mode, a ja przecież nigdy nie byłem honorowy. Wpadłem w szał i zacząłem go okładać, kumple stwierdzili, że mi pomogą. Ale nie umiałem przestać... Odciągali mnie od niego, ale dostawali za to w ryj i uciekali, żeby nie skończyć jak on. Potem leżał cały w kałuży krwi i ledwo zipał, a ja jeszcze kopałem go po brzuchu, żeby mieć pewność, że nigdy się nie obudzi. Zastanawiałem się, czy jemu też śni się teraz Hunter i Dexter i czy słyszy właśnie piosenki Dalidy, potem zacząłem się zastanawiać, dokąd trafi – czy na Saszerów, czy do Nieba. Uciekłem w jakiś tajemniczy zaułek, gdzieś pomiędzy Niezapominajki i Kwiatową, na której nie rośnie żaden kwiatek.
Brat wyrwał się z tego domu i wyszedł na ludzi, a ja zostałem z matką. Pierdolony ze mnie Prometeusz, chciałem ją zbawić, a doprowadziłem do własnej śmierci. Tak, bo ja już właściwie nie żyję. 12 lutego umarło we mnie wszystko. Krew krąży, wstaję, jem i kładę się spać, i każdego dnia umiera mnie coraz więcej. Nie umiem tego zatrzymać, nie umiem nie śnić o niczym. Hunter poluje na mnie co noc, Dalida zaczyna wyć i skowyczeć, a Dexter uprawia seks z moją matką. I czuję się, jakbym codziennie ćpał, cały świat wiruje i tańczy ze mną jakieś pojebane tango. Jednego dnia jestem sam, a potem się troję i znowu jest nas sześciu, znowu każdy z ich cieni mówi mi jak mam żyć, a innego dnia przeklinają mnie i wyzywają od najgorszych. Nie umiem poradzić sobie z inwazją na moje sumienie, chociaż już prawie skazali mnie na podzielenie losu ojca. To nie jest tak, że nie chcę tam iść. To po prostu nie jest wystarczająca kara za to, czego się dopuściłem.
Tylko Ty możesz mi pomóc, tylko jednego potrzebuję – odkupienia.
Będę czekał od 15:00 w tym samym zaułku, 9 lipca. Tylko Ty możesz mnie odnaleźć. I cokolwiek by się nie stało, nigdy nie obwiniaj siebie, to nigdy nie była Twoja wina.
                                                                                    Filip Płoński.”

        Niewiele myśląc, zwinęłam szybko kartkę na cztery, wsadziłam do kieszeni i udałam się w kierunku tajemniczego zaułku. Tworzyły go dwie stare kamienice na Kwiatowej. Szybko się okazało, że to ślepa uliczka, w rogu której stały ogromne kosze na śmieci. Tuż nad nimi znajdowały się schody ewakuacyjne, mniej więcej tak, jak to jest pokazane na amerykańskich filmach. Właśnie do tych schodów przyczepiony był mocny sznur i właśnie nad tymi koszami na śmieci wisiało bezwładne ciało Filipa. Kiedy tylko to zobaczyłam, zaczęłam krzyczeć jak najgłośniej tylko mogłam. Nikt nie przyszedł, zawróciłam i zaczęłam biec, ile tylko sił miałam w nogach. Czy nie zdążyłam? Czy gdybym przyszła pięć minut przed 15:00, on by jeszcze żył?
         Wpadłam na jakiegoś mężczyznę na ulicy, cała zapłakana, rozedrgana i przerażona. To właśnie on mi pomógł i tylko dzięki niemu udało mi się przetrwać tę całą makabrę. Potem musiałam składać setki wyjaśnień i zeznań, oddać ten list, który znalazłam. I wydawało im się, że jeśli pozbawią mnie tego wszystkiego, że jeśli pomogę im odtworzyć to wszystko po kawałku, jeśli wyspowiadam się z każdej minuty mojego życia odkąd wróciłam z Mazur – to że to wszystko po prostu z mojego życia zniknie, że mnie w ten sposób po prostu oczyszczą. A ja jedyne czego nie mogłam zrobić, to przestać o tym myśleć. Kiedy zamykałam oczy widziałam ten cholerny gruby sznur, twarz Filipa i jego smutnie wiszące ciało.
         Kiedyś Norbert odprowadzając mnie do domu, powiedział:
„Świat zwariował! Stałem dziś trzydzieści minut w pierdolonej kolejce po bułki. Skoro tyle czasu stoi się po zwykłe bułki, to ile czasu stoi się w kolejce na przykład po takie super bułki? We Francji mają przesrane z tymi bagietkami... Właściwie to poznałem fajną pannę w tej kolejce. Powiedziała mi: kajzerki mają tyle kalorii, co Big Milki. Na co ja, że na jej miejscu wolałbym zjeść już Big Milka niż mało smaczną kajzerkę. A wiesz co ona powiedziała? Żadna dziewczyna tak nie powie! Powiedziała, cytuję, słowo w słowo: chuj z kaloriami, ja po prostu lubię kajzerki. Pokazała mi, że jest super wyzwoloną kobietą, która nie dba o to, co je, a mimo wszystko została ograniczona przez pierdoloną kolejkę. Śmieszne to, śmieszne. Naprawdę długa była ta kolejka. Powiedziałbym, że w chuj długa, ale przy tobie mi nie wypada, więc tak nie powiem. Narzekam na ten sklep, a jutro i tak znowu tam pójdę. Naprawdę ten świat się jakiś pojebany zrobił.”
Miałam ochotę do niego pójść i przyznać mu rację...
        Na tydzień po śmierci Filipa, kiedy już stwierdzono, że to na sto procent było samobójstwo, zaplanowano pogrzeb. Wybrałam się na niego, czułam się do tego niejako zobowiązana. Na krzesłach tuż przy trumnie ujrzałam matkę Filipa (jak podejrzewam, to była matka) i tajemniczego mężczyznę z niebieskiej taksówki. Byłam zdumiona, zdziwiona, przejęta, przerażona i przeraźliwie smutna. Nie umiałam z siebie wykrzesać nic oprócz łez, które bezwładnie ześlizgiwały się po mojej twarzy.
        Na cmentarzu poczułam jeszcze większe przygnębienie. Potem zresztą zaczął padać deszcz, który spotęgował moje złe uczucia. Schowałam się pod daszkiem pobliskiej kapliczki, zresztą jak większość ludzi. Koło mnie stał fan „Maszeńki” w letnim, czarnym płaszczu. Nic nie mówił, patrzył tylko czasem w moją stronę i próbował złapać mój wzrok, ale ja bardzo szybko go odwracałam. Mieliśmy podobne wyrazy twarzy, puste i bezdenne, cicho i bezdomnie łkające, proszące o jakiekolwiek odpowiedzi. Bo choć susi, wyglądaliśmy wciąż na zmartwionych, jakbyśmy nie wiedzieli, co zrobić, dokąd dalej iść. A to przecież było jasne; trzeba opuścić bramy tego cholernie smutnego miejsca i wrócić do domu, żeby pogrążyć się w jeszcze głębszym smutku, żeby jeszcze niżej upaść.
Wszyscy ludzie już poszli, nawet jego matka zdecydowała się wyjść. A my obydwoje staliśmy pod tym jebanym daszkiem i słuchaliśmy, jak deszcz wybija smętne symfonie o byciu nikim.
-         Zostawił mnie. Pierdolony – przerwał milczenie i wyjął z kieszeni płaszcza pogniecionego papierosa, po czym zapalił go nerwowo.
Milczałam.
-         Zostawił mnie w tym gównie. Mieliśmy zawsze być razem. Już go prawie stamtąd wyciągnąłem, a on zabił tego małolata. Wszystko zatoczyło jakieś beznadziejne koło.
-         Co na to Nabokov?
Zastanowił się chwilę.
-         Gdzieś tam w „Maszeńce” mówi, nie daję sobie uciąć, że słowo w słowo: „Dławiące poczucie osamotnienia ogarnia nas zawsze, gdy drogi nam człowiek oddaje się marzeniu, w którym nie ma dla nas miejsca.” I on właśnie to zrobił. Spełnił swoje marzenie beze mnie.
-         Chyba nie chcesz zrobić tego samego?
-         Teraz nawet w piekle mnie nie będą chcieli. Dokąd my trafimy, do cholery? Do jakiegoś odbicia zaułku na Kwiatowej, jakiejś kalkomanii tego pojebanego świata. Znowu utkniemy w korku, kolejce czy innym gównie. Nigdy się od tego nie uwolnimy. Od jakiejś pieprzonej globalizacji, prywatyzacji i innych –acji. Zawsze już będzie tak samo, niezmiennie. Że bogate korporacje będą rządzić siedmiomiliardowym ludem swoich mrówek, będą nam robić z mózgu sieczki, sprawią, że ludzie coraz bardziej będą się nienawidzić. Zniszczą szacunek, zniszczą te wszystkie wartości, które i ja, i ty uważamy za ważne. Ale potem tacy jak my znikną, i nikt już nie będzie znał znaczenia słowa „rozwaga” ani „powaga”, ani tym bardziej „przyjaźń”, wszystko rozbije się na jakieś cząstki, z których pozostali będą układać mozaiki i mówić, że to jest piękne, ale żadne z nich nie będzie tego rozumieć, żadne z nich nie będzie umiało tego wytłumaczyć.
Wzruszyłam ramionami, po czym wyszłam spod daszku i stanęłam trzy kroki przed nim.
-         W Petersburgu też dziś pada deszcz – rzuciłam, po czym oddaliłam się w stronę wyjścia i pan Płoński został tam sam.

      23 lipca wyszłam na poranny spacer i spotkałam Norberta.
-         Siema śliczna – zawołał od razu, kiedy mnie tylko zobaczył.
-         Ema, ema – odparłam sucho i mało energicznie.
-         Znowu z tej kolejki wracam – powiedział wesoło wymachując reklamówką z kajzerkami w środku.
      Norbert był typowym bananem, synem bogatych rodziców. Pracował w knajpie tylko dlatego, że mu kazali. Nawet tego dnia był wylansowany; Vansy za dwie stówy, spodenki Addidasa i bluzka jakiegoś angielskiego sklepu, o którym nawet nigdy wcześniej nie słyszałam. Wszystko firmowe, nie-tandetne, ponoć porządne. Wyroby wielkich korporacji, które każą nam wierzyć w pieniądz, każą nam traktować ich jak bogów. Tak strasznie mnie to zasmuciło, tak bardzo chciałam już od niego odejść i wrócić do mojego ciasnego domu, do mojego ojca, który znowu gdzieś po cichu płakał z samotności. Chciałam go przytulić i powiedzieć, że nie potrzebuję Vansów i Conversów, że mogę dalej chodzić w moich trampkach za trzy dychy z Biedronki, że nie muszę jechać na wakacje do Miami, tylko mogę wyjechać z nim znowu do Krakowa. Tak wiele chciałam mu powiedzieć, tak bardzo często chciałam z nim porozmawiać, ale on nigdy nie miał czasu, nigdy nie było go w domu, a jeśli już był, padał ze zmęczenia i od razu usypiał.
       Przez cały czas moich rozmyślań, Norbert zapalczywie mi o czymś opowiadał. Ocknęłam się, kiedy powiedział:
-         Pierdolone technoboje.
-         Hm?
-         No zamiast kupić se słuchawki, to puszczają muzykę z telefonów. I jak się wożą jeszcze. Zobacz, zobacz – powiedział zarozumiale i skinął głową w stronę dwóch chłopaków idących chodnikiem w nisko opuszczonych spodniach. Słuchali remiksu piosenki „Coco jambo” ...
-         A, no – przytaknęłam ospale.
-         Dobra mała, ja lecę, bo się umówiłem z tą dziewczyną, o której ci mówiłem.
-         Z tą niskokaloryczną?
-         Ta jezd! – zawołał radośnie i zniknął gdzieś w tłumie ludzi spieszących się po własne marzenia.

      Ten dzień może nie byłby najgorszy, ale na domiar złego pięć minut po spotkaniu z Norbertem wpadłam na Boską Mari...
-         AAAAA! – pisnęła na mój widok – Lusia!
      Mówiła na mnie „Lusia”. Ja pierdolę... Wszystko dlatego, że miałam kiedyś suczkę, taką bernardynkę, i nazwałam ją Lusia...
-         Mari... – szepnęłam – jak dobrze cię widzieć...
-         Cóż za piękny dzień! – zawołała radośnie potykając się o nierówny chodnik naszej mieściny. Też se wykoncypowała – takie szpile w tym mieście założyć – to samobójstwo...
-         Cudowny! – odparłam ironicznie i szukałam jakiejś wymówki, żeby tylko zakończyć tę jałową rozmowę.
-         Tęsknię za Siwym – wypaliła.
-         Co ty wiesz o tęsknocie, Mari... – powiedziałam smutno.
-         Trochę wiem. Jak Mirek mnie zostawił, nie wiem, czy go kojarzysz. Ten taki, co sklep prowadzi z kosiarkami...
-         Ten, co ma ze czterdzieści lat? – zapytałam zszokowana.
-         No, czterdzieści jeden i pół. W każdym razie, jak mnie zostawił, bo wolał wrócić do swojej żony i dzieci, to strasznie tęskniłam. Wiesz, taka tęsknota jest straszna, jak musisz kogoś codziennie widywać i udawać, że się nie znacie. To znaczy, tak wypadałoby zrobić, ale ja zawsze do niego krzyczę uśmiechnięta „Hej kochanie”, żeby mu dopierdolić za to, co mi zrobił. Jego żonę ściska z zazdrości, bo jest brzydka w chuj i nie goliła nóg chyba od podstawówki. A za Siwym tęsknię trochę inaczej. Budzę się i jakoś tak mi smutno kiedy wiem, że nie ma z kim iść na wagary, i nikt nie kupi mi już ładnej spódnicy, nikt już nie powie mi „ładna jesteś, ale zajebiście głupia”. Teraz po prostu wstaję i już tego nie ma; to tak, jakby ktoś odgryzł kawałek jabłka i chciał mi je dać mówiąc: „masz ślicznotko, to piękne, calutkie jabłko jest dla ciebie”. A ja bym powiedziała: „może jestem głupia, ćwoku, ale to jabłko jest nadgryzione”. I tak już chyba jest, Lusia, że jak ktoś umiera, to świat się staje właśnie taki nadgryziony. Tylko, że jabłko to już chyba się nie zagoi, a ludzie to się rodzą cały czas i światu to nie robi chyba takiej różnicy, jak temu jabłku. Ale tęsknię za tym odgryzionym kawałkiem, Lusia. Tęsknię za nim.
Spojrzałam na nią.
-         Wiesz co, Mari?
-         Co?
-         Ładna jesteś, ale zajebiście głupia.
      Wróciłam do domu i spotkałam w nim tatę, który znowu siedział przy stole przeglądając rachunki.
-         Kocham cię, tato – powiedziałam i dałam mu buzi w czoło.
-         Ja ciebie też, maleńka. Dobrze cię mieć – odparł ciepło, po czym na chwilę się uśmiechnął, a potem znowu wrócił do swoich obliczeń.
-         Tato? Czy ktoś będzie za nami tęsknił, kiedy umrzemy? Na przykład jutro? Co jeśli jutro umrzemy?
-         Co to za pytanie, córcia... Na pewno ktoś będzie tęsknił.
-         Bo jeśli nikt by nie tęsknił, to właściwie ta śmierć jest taka niepotrzebna, nie?
-         Nie wiem... Każda śmierć jest chyba niepotrzebna, ale konieczna – zadumał się na chwilę. Zdjął okulary i potarł oczy.
Wzruszyłam ramionami i zaczęłam szykować się do pracy.


      Tego wieczora w knajpie było wyjątkowo spokojnie. Jak się okazało, Norberta zwolniono, więc znowu nie miałam pojęcia, jak wrócę do domu. O trzeciej trzydzieści wyszłam przed lokal z lekką paniką ściskającą mi oddech, z lekkim przerażeniem kontrolującym moje ruchy, z cichą paranoją każącą mi się rozglądać maniakalnie na wszystkie kierunki. I znów zobaczyłam ten samochód, tę błękitną taksówkę. Nie machałam, ale ona i tak zatrzymała się tuż przede mną.
-         Pani na Tulipanową? – zapytał pan Płoński.
-         Zgadza się.
-         Niech wsiada zatem. Na koszt firmy.
     Wsiadłam posłusznie do samochodu.
-         Czemu jesteś taksówkarzem?
-         Nie jestem, zastępuję czasami kumpla.
-         Ładny kolor ma ten samochód.
-         Kumpel malował, żeby się wyróżniała ta taksówka jakoś. Czy jeśli odwiozę cię na tę przeklętą Tulipanową, zaprosisz mnie na herbatę?
-         O czwartej nad ranem? – zapytałam zdumiona.
-         Tak bardzo potrzebuję niesamotnej herbaty...
      Zatrzymał się pod moim blokiem, właściwie tuż przed wejściem na moją klatkę. Wczłapaliśmy się na trzecie piętro i zaprosiłam go do środka. Posadziłam go przy stole w kuchni i nastawiłam wodę na herbatę.
-         Jak tam twoja 4:07? – przerwałam milczenie.
-         W dupie już to mam. Te obietnice to gówno. Nigdy niczego nie obiecuj. Dla mnie to zawsze była jakaś świętość. Ona mi obiecała, że jeśli odejdzie, to będzie szczęśliwa; tylko dlatego jej na to pozwoliłem. A ona co? Odeszła do jakiegoś przydupasa, który wsadził ją do burdelu. Rzeczywiście, szczęśliwe życie.
Zamurowało mnie.
-         Jak się obudziłem wczoraj, była dokładnie 4:07. Pierwszy raz w życiu obudziłem się właśnie o tej godzinie. Pół roku temu podałem jakiś z dupy przykład, chcąc przeżyć inteligentną rozmowę na ławce w parku, bo to przecież takie modne. I dotarło do mnie, że to jest właśnie ten moment, ta czwarta zero siedem, o którą tak długo się modliłem. Że teraz już mogę zacząć wszystko od nowa, chociaż nie ma jej, nie ma już Filipa, a matka siedzi w psychiatryku z depresją. I wczoraj też wziąłem od kumpla taksówkę i jeździłem w kółko po mieście i żadne z tych miejsc nie było mi znane. Poczułem się tak kompletnie obcy, tak niesamowicie odizolowany od tego miasta, które mnie przecież wychowało. Od miasta, które pozwoliło mi poczuć jak to jest uderzyć własnego ojca, kiedy broni się matki. Od miasta, które zesłało na mnie tyle gówna, które zabrało mi brata, które sprawiło, że moja matka nic nie mówi, które kazało mi siąść na tej pierdolonej ławce w parku 12 lutego. Wiedziałaś już wtedy?
-         Że Siwy nie żyje?
-         Mhm – przytaknął i wyjrzał za okno.
-         Wiedziałam.
-         Ja też już o wszystkim wiedziałem. I, kurwa, usiedliśmy na jednej ławce w tym samym, pierdolonym parku. Jak to możliwe? Jak wytłumaczysz to, że ty w plecaku, a ja w aktówce, mieliśmy te same książki? Że dokładnie cztery miesiące później zatrzymałaś akurat TĘ błękitną taksówkę? Że pół roku po pierwszym spotkaniu z tobą obudziłem się dokładnie o godzinie, o której ci wtedy mówiłem?
-         Nie wiem... – wyszeptałam, po czym wyłączyłam gwiżdżący czajnik.
      Nalałam wody do dwóch kubków i postawiłam je na stole. Usiadłam na krześle naprzeciwko niego i obserwowałam wskazówki zegara, które pokazywały mi uczciwie godzinę czwartą.
      Przez godzinę siedzieliśmy w milczeniu, pijąc tylko herbatę i patrząc co jakiś czas za okno.
-         Skoro już to wszystko się tak potoczyło... – zaczął niepewnie – To może zaczniemy wszystko od nowa?
      Spojrzałam na niego. Miał brązowe, roztrzepane włosy, brązowe oczy i śmieszne policzki. Siedział prosto, jakby na zawołanie ortopedy, który karci wszystkie garbiące się dzieci. Jego twarz w tamtym momencie nie zdradzała żadnych emocji – nie było na niej bólu, cierpienia, rozczarowania, niczego, co mógłby czuć człowiek, który przeżył tyle tragedii.
      I właśnie wtedy dotarło do mnie, że on w ten sposób zaczyna wszystko od nowa, że jego faktycznie na to stać. Szybko podeszłam do lustra i zobaczyłam ten sam, pusty wyraz twarzy, który nie mówił nic.
-         Tak – odparłam dalej przeglądając się w lustrze – Wypadałoby tak zrobić.
-         Lubisz Waitsa? – zapytał nagle.
-         Toma Waitsa?
-         Mhm.
-         Lubię Waitsa.
-         Wiem, że zabroniłem ci tego robić, ale obiecaj mi, że zatańczymy kiedyś tango do jego piosenki.
Zaśmiałam się.
-         Obiecuję.


***

12 września, a ja siedzę na sali lustrzanej Miejskiego Domu Kultury.
-         Dawaj, Lusia, tańczymy to tango – zawołał do mnie.
Kiedy usłyszał, jak mówi na mnie Mari i dlaczego, od razu to podchwycił.
-         Nie zatańczę tego, do cholery. Jakieś posrane to tango!
-         Obiecałaś!
Zastanowiłam się chwilę.
-         Po jaką cholerę ja to obiecywałam? – zapytałam retorycznie.
Wzruszył ramionami.


[1] Vladimir Nabokov – „Maszeńka”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz