(niedoczytanie regulaminu) :D
---
Na tym świecie chyba nie ma dla mnie
miejsca.
Piątek, 12 lutego, a ja siedzę na
ławce w parku w zapadłej, polskiej mieścinie.
Wszyscy
gdzieś gonią, pędzą, nie wyrabiają się na zakrętach, przeklinają, palą,
krzyczą, śmierdzą, piją wódkę, czasem piwo.
-
Można? –
zapytał mnie po chwili jakiś chłopak, starszy ode mnie, właściwie już
mężczyzna.
-
Jak trzeba, to
można.
Siadł koło mnie i milczał. Aktówkę, którą trzymał w
ręce, położył na kolanach. Otworzył ją i wyjął cienką książkę w ładnej,
niebiesko-różowej okładce.
-
Nabokov? –
zapytałam nieśmiało.
Spojrzał na mnie ze zdumieniem.
-
Ile ty masz
lat?
-
Osiemnaście.
-
I znasz
Nabokova? – zaśmiał się, po czym zaczął nerwowo wyciągać papierosa z kieszeni
swojego czarnego płaszcza.
-
Znam –
odparłam krótko i z plecaka wyjęłam książkę o tym samym tytule, tylko w innym
wydaniu – Skończyłam ją dzisiaj.
Schował książkę z powrotem do aktówki,
odwrócił się do mnie i patrzył tak na mnie. Idąc w jego ślady, schowałam swoją
książkę z powrotem do plecaka i popatrzyłam na niego. Kończył palić papierosa.
-
To niezdrowe –
stwierdziłam.
-
Nawet bardzo.
Poczułam się dziwnie pokrzepiona jego
obecnością i całą w ogóle tą sytuacją.
***
5 godzin wcześniej
-
Idziemy na wagsy? – zapytał mnie Siwy, mój przyjaciel od
zerówki. Odkąd tylko pamiętam, holuję go – ściąga ode mnie, kiedy tylko się da.
-
Nie, dzięki.
-
No weź, zarąbałem kartę ojcu, a znam pin. Kupię ci coś.
Spojrzałam na
niego tylko i poszłam pod salę od angielskiego.
Siwy jednak zrobił swoje, zamiast
mnie – wziął na „wagsy” Mariolkę, której szczerze nie znoszę. Wie o tym, więc
pewnie zrobił mi specjalnie na złość. „Mari”, jak to siebie samą określała,
według mnie, leciała tylko na kasę Siwego – a ściślej mówiąc – na kasę jego
ojca. Ten jednak w ogóle nie chciał mnie słuchać i wszystkie moje próby ukazania
mu prawdziwego oblicza Boskiej Mari, kwitował: „Ty po prostu od zerówki się we
mnie kochasz i jesteś zazdrosna!”. Zapewne tak właśnie było.
Nie było pani Niewadzkiej od chemii, więc odwołali mi
ostatnią godzinę. Wróciłam do domu wcześniej. Ojciec jak zwykle kłócił się
przez telefon, tym razem chyba z dostawcą prądu. Wychowuje mnie sam, tyra na
trzy etaty, a każda instytucja próbuje wydrzeć od niego ostatnie pieniądze. Nie
wiem, czy oszukują tak wszystkich, czy akurat nieszczęśliwie padło na mojego
tatę.
-
Jak było w szkole? – zapytał po skończonej konwersacji z
przemiłym pracownikiem korporacji X.
-
Niewadzka znowu nie przyszła.
Minutę po wypowiedzeniu tych słów, usłyszałam krzyk Pani
Siwickiej, matki Siwego – mieszkali w mieszkaniu naprzeciwko. Ojciec od razu
dostał ataku paniki i szybko wybiegł na klatkę schodową.
-
Tadek, Tadek, ratuj! – wołała przez łzy Pani Siwicka. Nigdy
nie widziałam jej w takim stanie.
-
Co się stało?
-
Mój Bartek! Mój Bartek!! Bartek... Zabili... Mojego
Bartusia...
Stałam w progu i czułam, jak nogi uginają się pod moim
ciężarem, jak nagle tracę panowanie nad swoim ciałem. Pierwszy raz w życiu nie
umiałam odróżnić sufitu od podłogi, ani głosu Pani Siwickiej od głosu mojego
taty.
Rodzice Siwego rozwiedli się osiem lat temu, ojciec znalazł
sobie kochankę i jako bogaty biznesmen ułożył sobie życie na nowo, miał nawet
dzieci. Matka zaś wylądowała z powrotem w blokach w naszej mieścinie, gdzie się
wychowała. Siwy mieszkał z Panią Elizą, poznałam go jak przyjeżdżał do babci,
która mieszkała w naszym bloku. Miałam wtedy sześć lat. Dwa lata później babcia
Lena umarła, a ich mieszkanie było wynajmowane uciążliwym studentom. Po
rozwodzie, Pani Eliza wyrzuciła studentów i wróciła do nas. Porzuciła życie w
willach i pałacach na rzecz swojej własnej godności i własnego honoru.
Siwy tydzień wcześniej przyszedł do mnie strasznie struty i
przygnębiony, ale myślałam, że to robota jego „spraw sercowych”, które
zmieniały się co trzy dni. Teraz jednak wiem, że to nie była jakaś tam sprawa i
że na pewno nie była sercowa...
***
-
„Zdarzają
się mgnienia, kiedy wszystko staję się potwornie bezdenne, głębokie, kiedy
wydaję się, że tak strasznie jest żyć, a jeszcze straszniej umrzeć.”[1] To ostatnie zdanie, jakie dziś przeczytałem,
zanim mi nie przerwałaś.
-
Przepraszam – wyszeptałam i oddałam się głuchemu milczeniu.
Patrzyłam na tych ludzi strapionych codziennością,
zabieganych i goniących jakieś niewidzialne cienie własnych marzeń. Tak
strasznie zrobiło mi się ich szkoda i tak straszliwie mocno chciałam ich
ostrzec, żeby przestali to robić. Żeby przestali patrzeć tylko na samych
siebie, żeby czasem też zauważyli człowieka obok. Bo jeśli tego nie zrobią,
to... Skończą, jak Bartek...
-
Czasem się zastanawiam – powiedział po chwili – dlaczego budzę
się w środku nocy, akurat o tej
godzinie. Co się wtedy dzieje? Czy jeśli budzę się i patrzę na zegarek, i widzę
tam 4:07, to coś znaczy? Czy to godzina jakaś ważna dla mnie? Rozumiesz, o co
mi chodzi? Czy może rodzi się w tej chwili ktoś, kto będzie dla mnie ważny,
albo czy umiera ktoś, kogo znałem, a może nawet kochałem? Po prostu zastanawiam
się czasem, czy jeśli umrze ktoś, kogo straciłem i kto nie chce mnie znać, z
kim się nie mogę zobaczyć i nawet nie wiem, co teraz robi... To, rozumiesz... Czy
poczuję to, że już go nie ma? Czy może będę dalej tak samo żył? Pełzał jak te
szczury i stał w metrowych kolejkach w supermarkecie... Chciałbym tylko mieć
gwarancję, że wyczuję ten moment. Potraktuję go jako zgodę na inne życie, na
to, żeby zacząć od nowa. Rozumiesz... Że od tej 4:07 już mogę pokochać kogoś
innego.
-
A bez tej 4:07 nie możesz?
-
Obiecałem, że na zawsze – odparł po czym odwrócił wzrok i
spojrzał na oddalający się w kierunku przystanku autobusowego tłum.
Zaśmiałam się.
-
Co cię tak bawi?
-
Przecież „na zawsze” nigdy się nie kończy – spojrzałam na
niego. Wyciągnął kolejnego papierosa i zapalił go.
-
Więc po jaką cholerę ja to obiecywałem? – zapytał retorycznie
i jednocześnie strasznie nerwowo, po czym zaczął robić kółka z papierosowego
dymu.
Wzruszyłam
ramionami.
***
Następnego dnia przy wejściu do szkoły stała Boska Mari ze
swoimi przyjaciółkami. Nie było w tym nic dziwnego, stały tam zawsze o tej
porze. 7:45. Stawiając ospałe i smutne kroki po schodach, usłyszałam, jak Mari
mówiła tylko:
-
No i Siwy mi kupił taką zajebistą spódnicę, mówię wam,
kosztowała dwie stówy, ale się nawet nie zawahał przy kasie. Przy okazji
zapamiętałam PIN do karty jego ojca. Zwinęłam mu ją, jak mnie zapalczywie
całował. Frajer – zaśmiała się wymachując złotą kartą – nawet się nie skapnął,
bo jeszcze nie dzwonił z wyrzutami.
-
I już raczej nie zadzwoni – skwitowałam sucho, po czym weszłam
do szkoły i od razu uciekłam do łazienki, gdzie się rozpłakałam.
Kilka dni później okazało się, że Siwy wszedł w zatarg z
miejscowymi chuliganami. Na początku podejrzewałam, że mogło chodzić o
narkotyki, albo coś. Ale nie. Jak to zeznał jeden z nich, Siwy wpadł kiedyś na
ich głównego przywódcę i go zwyklinał, a tamten stwierdził, że jako „najwyższy
ziom” tej okolicy musi dbać o swój honor i nie pozwoli się tak obrażać. Miało
się skończyć na zwykłym pobiciu, ale, jak to on ujął – „niestety nie wyszło”.
Te wydarzenia utwierdziły mnie w przekonaniu, że nie pasuję
do tego świata. Wszystko zabrnęło gdzieś za daleko. Ludzie zgubili granice i
poczucie bezpieczeństwa, postawili się na szczycie światowej hierarchii
uzurpując sobie prawo do tworzenia prawa, łamania prawa i wyciągania z tego
konsekwencji. Teraz już wiem, że jeśli rządzi człowiek, inni ludzie tylko na
tym cierpią.
Brutalną prawdą było to, że razem ze śmiercią Siwego
straciłam jedynego przyjaciela. Zostałam sama i nie wiedziałam, co robić.
Codziennie chodziłam na cmentarz i kładłam na jego pomniku herbacianą różę – bo
właśnie taką kupował mi zawsze na dzień kobiet, urodziny i imieniny.
„Kiedyś zabiorę cię do Paryża do Disneylandu, kupię ci
Myszkę Miki i pozwolę ci na chwilę myśleć, że jesteś prawdziwą księżniczką.
Potem będziemy musieli wrócić na nasze zadupie, do naszego nędznego, smutnego
życia. Ja znowu pójdę na wagary, ty znowu zrobisz mi ściągę. Ale czy to ważne?
Przez trzy dni będziemy w Disneylandzie, jak prawdziwi królowie, jak bogate
dzieciaki z amerykańskich filmów. Tylko ja, ty i nic poza tym. Żaden problem,
żadna gówniana książka ze zbioru lektur. Rozumiesz? Jak weźmiesz „Nad Niemnem”
albo „Przedwiośnie” to cię uduszę. Mam dość pieprzenia o maturze, dość chorej
sytuacji z moim ojcem. Matka płacze, a ja udaję, że mnie to nie rusza i wydaję
bezmyślnie pieniądze ojca, który myśli, że może mnie kupić. Zostałem honorowo
sprzedany w wojnie ludzi, którzy kiedyś codziennie mówili sobie kocham, a
dziś... Ty razem ze swoim ojcem ledwo wiążesz koniec z końcem, wielkie
korporacje uwiesiły się na waszych szyjach i tylko czekają, aż się poddacie i
przestaniecie dzwonić wojując o każdy grosz. Zajebiście się będziemy bawić w
tym Disneylandzie, czuję to. Trzy dni zajebistego myślenia o niczym.”
W czerwcu, dwa dni po zakończeniu roku szkolnego, zaczęłam
pracę jako kelnerka w knajpie na rogu naszego zapadłego miasta. Trudno mi się
było tam odnaleźć, całe to towarzystwo nie było w moim typie. Na wieczornych
zmianach łyse typy z dziarami na pół ciała nie umieli powstrzymać się od
złośliwości i erotycznych komentarzy na temat mojego wyglądu. Czułam się
paskudnie bezradnie jednocześnie wiedząc, że nie mam wyjścia i muszę pomóc w
jakiś sposób ojcu. A sposób był jeden – pracować, a nigdzie indziej zatrudnić
mnie nie chcieli.
12 czerwca skończyłam pracę około trzeciej w nocy. Zwykle
odprowadzał mnie do domu jedyny życzliwy człowiek pracujący w tym miejscu –
Norbert, barman. Tego dnia jednak go nie było, ponoć pokonała go straszliwa
choroba. Ja jednak podejrzewam, że poznał kolejną panienkę, której musiał
pokazać swój dom. Została mi taksówka. Na moje szczęście, nawet nie musiałam
nigdzie dzwonić. Akurat kiedy wychodziłam z pracy, spostrzegłam błękitny
samochód ze świecącym napisem „TAXI” na górze. Pomachałam ręką i kierowca
zatrzymał się tuż przede mną.
-
Na Tulipanową poproszę – powiedziałam pospiesznie. Byłam straszliwie
przejęta, bardzo się bałam.
-
Nie wiem, czy zauważyłaś, że na Tulipanowej nie rośnie ani
jeden tulipan. Tak samo na Kwiatowej nie ma w ogóle kwiatów, są same sosny. Nie
wiem, kto wymyślał nazwy tych ulic – odpowiedział kierowca sprawnie ruszając z miejsca.
Znałam ten głos. Ten ciepły, ale przejmująco smutny głos.
Mężczyzna odwrócił się do mnie i spostrzegłam tę
charakterystyczną twarz. W pierwszym momencie nie byłam pewna, potem jednak
ujrzałam tę samą aktówkę, co wtedy. Leżała na przednim siedzeniu, otwarta.
Wypadała z niej „Maszeńka” Nabokova.
-
Jeszcze nie skończyłeś tej książki? – zapytałam cicho.
-
Przeczytałem ją dokładnie dwadzieścia siedem razy.
-
Po co?
-
Za każdym razem znajduję w niej coś nowego. Trudno to
wytłumaczyć. To taka książka, która zawsze jest ze mną i jak mi smutno, albo
nie mam już co robić, to otwieram ją i czytam. Nieważne, gdzie zaczynam, teraz
już i tak znam ją prawie na pamięć. Mimo to, ciągle mnie bawi, kiedy Ałfierow
mówi na Ganina „Gleb” – wytłumaczył mi z szerokim uśmiechem na twarzy.
Nie widziałam tego uśmiechu, ale słyszałam go. Są takie
uśmiechy, których nie trzeba widzieć, a człowiek wie, że są. I to był właśnie
jeden z nich.
Dotarłam na Tulipanową szybko i bez problemu. Oh, mój Boże,
jak ja cieszyłam się, że trafiłam na tę błękitną taksówkę!
Tydzień później miałam znowu wieczorną zmianę. Około
dwudziestej trzeciej w lokalu zaczyna robić się nieprzyjemnie. Wychodzą
normalni ludzie i przychodzą niewarte uwagi typy, których wciąż się boję. Tego
wieczora dokładnie o dwudziestej trzeciej dwadzieścia siedem do środka wszedł
jakiś dryblas, wielki i szeroki, ledwo zmieścił się w drzwiach. Spojrzał na
mnie i na szefa stojącego za barem. Szef skinął mi głową, co oznaczało, że mam
przyjąć zamówienie od dryblasa. Siadł pod oknem razem ze swoimi dwoma innymi
dryblasami.
-
Nic nie chcemy – powiedział ten największy od razu, kiedy
podeszłam do stolika.
-
W takim razie proszę wołać, jeśli coś się zmieni –
powiedziałam miło i cicho.
-
Usiądź – wskazał mi miejsce naprzeciwko.
Jego przenikliwy wzrok sprawił, że w jednym momencie serce
zaczęło mi walić jak głupie. Przestraszyłam się i nawet nie zawahałam się, żeby
odmówić.
-
Musimy porozmawiać – zaczął cicho.
-
T... T... Tak?
-
Potrzebuję odkupienia.
Trzy dni później poszłam na cmentarz odwiedzić Siwego i
zmienić różę na nową. Obok jego pomnika stał ten sam dryblas, który zaczepił
mnie w knajpie. Cofnęłam się z przerażenia. Po chwili ujrzałam jednak, że ten
wielki, szeroki facet klęczy na betonie przed grobem Siwego i płacze.
Cicho podeszłam, wzięłam wczorajszą różę i do wazonu
wsadziłam świeżą. Dryblas spojrzał na mnie i szybko otarł łzy.
-
Nie chciałem go zabić, naprawdę – powiedział cicho i
straszliwie się rozpłakał.
Nie wiedziałam,
co mam zrobić. Bałam się go.
Podszedł do mnie
i złapał mnie za dłonie, po czym mocno mnie przytulił.
-
Potrzebuję odkupienia – szepnął – tak bardzo go potrzebuję...
Zaczął się lipiec. Wyjechałam na tydzień na Mazury. Od razu
po powrocie postanowiłam odwiedzić Siwego z bukietem siedmiu róż. Kiedy
doczłapałam się do grobu, zobaczyłam pod wazonem złożoną na pół kartkę.
„Droga Panno od Róż,
Właściwie nie wiem, czy droga
czy tania. Chuj mnie powinno to obchodzić, tak jak nic mnie nigdy nie
obchodziło.
12 lutego mój świat zamienił się
w horror. Śnił mi się Hunter, potem Dexter, jeszcze wcześniej Dalida. Nie znam
tych ludzi, nigdy ich nie widziałem, ale mówię tak na nich. Wierzę, że mogę
nadać znaczenie moim snom, jeśli nazwę ich prześladowców. Tego dnia wszystko
zmierzało ku samozagładzie, Hunter zabił Dextera, a Dalida śpiewała im piosenki
o miłości. Obudziłem się w psychozie, dotknięty brakiem jakichkolwiek hamulców,
pierwszy raz w życiu widziałem ludobójstwo. To było tak straszliwie realne.
Matka z rana mnie wyklęła,
powiedziała, że jestem jebanym gówniarzem i powinienem dostać od życia jeszcze
jakiegoś kopa, bo fakt, że ojciec mnie bił i trafił do pierdla – to za mało. I
kiedy ten fagas na mnie wpadł, kiedy powiedział mi, że matka musiała mnie nie
kochać, że jestem zwyczajnym blokersem i tylko umiem straszyć, że na pewno ni
chuja nie umiem porządnie uderzyć... Załączył mi się honor mode, a ja
przecież nigdy nie byłem honorowy. Wpadłem w szał i zacząłem go okładać, kumple
stwierdzili, że mi pomogą. Ale nie umiałem przestać... Odciągali mnie od niego,
ale dostawali za to w ryj i uciekali, żeby nie skończyć jak on. Potem leżał
cały w kałuży krwi i ledwo zipał, a ja jeszcze kopałem go po brzuchu, żeby mieć
pewność, że nigdy się nie obudzi. Zastanawiałem się, czy jemu też śni się teraz
Hunter i Dexter i czy słyszy właśnie piosenki Dalidy, potem zacząłem się
zastanawiać, dokąd trafi – czy na Saszerów, czy do Nieba. Uciekłem w jakiś
tajemniczy zaułek, gdzieś pomiędzy Niezapominajki i Kwiatową, na której nie
rośnie żaden kwiatek.
Brat wyrwał się z tego domu i
wyszedł na ludzi, a ja zostałem z matką. Pierdolony ze mnie Prometeusz,
chciałem ją zbawić, a doprowadziłem do własnej śmierci. Tak, bo ja już
właściwie nie żyję. 12 lutego umarło we mnie wszystko. Krew krąży, wstaję, jem
i kładę się spać, i każdego dnia umiera mnie coraz więcej. Nie umiem tego
zatrzymać, nie umiem nie śnić o niczym. Hunter poluje na mnie co noc, Dalida
zaczyna wyć i skowyczeć, a Dexter uprawia seks z moją matką. I czuję się,
jakbym codziennie ćpał, cały świat wiruje i tańczy ze mną jakieś pojebane
tango. Jednego dnia jestem sam, a potem się troję i znowu jest nas sześciu,
znowu każdy z ich cieni mówi mi jak mam żyć, a innego dnia przeklinają mnie i
wyzywają od najgorszych. Nie umiem poradzić sobie z inwazją na moje sumienie, chociaż
już prawie skazali mnie na podzielenie losu ojca. To nie jest tak, że nie chcę
tam iść. To po prostu nie jest wystarczająca kara za to, czego się dopuściłem.
Tylko Ty możesz mi pomóc, tylko
jednego potrzebuję – odkupienia.
Będę czekał od 15:00 w tym samym
zaułku, 9 lipca. Tylko Ty możesz mnie odnaleźć. I cokolwiek by się nie stało,
nigdy nie obwiniaj siebie, to nigdy nie była Twoja wina.
Filip
Płoński.”
Niewiele myśląc, zwinęłam szybko kartkę na cztery,
wsadziłam do kieszeni i udałam się w kierunku tajemniczego zaułku. Tworzyły go
dwie stare kamienice na Kwiatowej. Szybko się okazało, że to ślepa uliczka, w
rogu której stały ogromne kosze na śmieci. Tuż nad nimi znajdowały się schody
ewakuacyjne, mniej więcej tak, jak to jest pokazane na amerykańskich filmach.
Właśnie do tych schodów przyczepiony był mocny sznur i właśnie nad tymi koszami
na śmieci wisiało bezwładne ciało Filipa. Kiedy tylko to zobaczyłam, zaczęłam
krzyczeć jak najgłośniej tylko mogłam. Nikt nie przyszedł, zawróciłam i zaczęłam
biec, ile tylko sił miałam w nogach. Czy nie zdążyłam? Czy gdybym przyszła pięć
minut przed 15:00, on by jeszcze żył?
Wpadłam na jakiegoś mężczyznę na ulicy, cała zapłakana,
rozedrgana i przerażona. To właśnie on mi pomógł i tylko dzięki niemu udało mi
się przetrwać tę całą makabrę. Potem musiałam składać setki wyjaśnień i zeznań,
oddać ten list, który znalazłam. I wydawało im się, że jeśli pozbawią mnie tego
wszystkiego, że jeśli pomogę im odtworzyć to wszystko po kawałku, jeśli
wyspowiadam się z każdej minuty mojego życia odkąd wróciłam z Mazur – to że to
wszystko po prostu z mojego życia zniknie, że mnie w ten sposób po prostu
oczyszczą. A ja jedyne czego nie mogłam zrobić, to przestać o tym myśleć. Kiedy
zamykałam oczy widziałam ten cholerny gruby sznur, twarz Filipa i jego smutnie
wiszące ciało.
Kiedyś Norbert odprowadzając mnie do domu, powiedział:
„Świat zwariował! Stałem dziś
trzydzieści minut w pierdolonej kolejce po bułki. Skoro tyle czasu stoi się po
zwykłe bułki, to ile czasu stoi się w kolejce na przykład po takie super bułki?
We Francji mają przesrane z tymi bagietkami... Właściwie to poznałem fajną
pannę w tej kolejce. Powiedziała mi: kajzerki mają tyle kalorii, co Big Milki.
Na co ja, że na jej miejscu wolałbym zjeść już Big Milka niż mało smaczną
kajzerkę. A wiesz co ona powiedziała? Żadna dziewczyna tak nie powie!
Powiedziała, cytuję, słowo w słowo: chuj z kaloriami, ja po prostu lubię
kajzerki. Pokazała mi, że jest super wyzwoloną kobietą, która nie dba o to, co
je, a mimo wszystko została ograniczona przez pierdoloną kolejkę. Śmieszne to,
śmieszne. Naprawdę długa była ta kolejka. Powiedziałbym, że w chuj długa, ale
przy tobie mi nie wypada, więc tak nie powiem. Narzekam na ten sklep, a jutro i
tak znowu tam pójdę. Naprawdę ten świat się jakiś pojebany zrobił.”
Miałam ochotę do niego pójść i
przyznać mu rację...
Na tydzień po śmierci Filipa, kiedy już stwierdzono, że to
na sto procent było samobójstwo, zaplanowano pogrzeb. Wybrałam się na niego,
czułam się do tego niejako zobowiązana. Na krzesłach tuż przy trumnie ujrzałam
matkę Filipa (jak podejrzewam, to była matka) i tajemniczego mężczyznę z
niebieskiej taksówki. Byłam zdumiona, zdziwiona, przejęta, przerażona i
przeraźliwie smutna. Nie umiałam z siebie wykrzesać nic oprócz łez, które
bezwładnie ześlizgiwały się po mojej twarzy.
Na cmentarzu poczułam jeszcze większe przygnębienie. Potem
zresztą zaczął padać deszcz, który spotęgował moje złe uczucia. Schowałam się
pod daszkiem pobliskiej kapliczki, zresztą jak większość ludzi. Koło mnie stał
fan „Maszeńki” w letnim, czarnym płaszczu. Nic nie mówił, patrzył tylko czasem
w moją stronę i próbował złapać mój wzrok, ale ja bardzo szybko go odwracałam.
Mieliśmy podobne wyrazy twarzy, puste i bezdenne, cicho i bezdomnie łkające,
proszące o jakiekolwiek odpowiedzi. Bo choć susi, wyglądaliśmy wciąż na
zmartwionych, jakbyśmy nie wiedzieli, co zrobić, dokąd dalej iść. A to przecież
było jasne; trzeba opuścić bramy tego cholernie smutnego miejsca i wrócić do
domu, żeby pogrążyć się w jeszcze głębszym smutku, żeby jeszcze niżej upaść.
Wszyscy ludzie już poszli, nawet
jego matka zdecydowała się wyjść. A my obydwoje staliśmy pod tym jebanym
daszkiem i słuchaliśmy, jak deszcz wybija smętne symfonie o byciu nikim.
-
Zostawił mnie. Pierdolony – przerwał milczenie i wyjął z
kieszeni płaszcza pogniecionego papierosa, po czym zapalił go nerwowo.
Milczałam.
-
Zostawił mnie w tym gównie. Mieliśmy zawsze być razem. Już go
prawie stamtąd wyciągnąłem, a on zabił tego małolata. Wszystko zatoczyło jakieś
beznadziejne koło.
-
Co na to Nabokov?
Zastanowił się
chwilę.
-
Gdzieś tam w „Maszeńce” mówi, nie daję sobie uciąć, że
słowo w słowo: „Dławiące poczucie
osamotnienia ogarnia nas zawsze, gdy drogi nam człowiek oddaje się marzeniu, w
którym nie ma dla nas miejsca.”
I on właśnie to zrobił. Spełnił swoje marzenie beze mnie.
-
Chyba nie chcesz
zrobić tego samego?
-
Teraz nawet w piekle
mnie nie będą chcieli. Dokąd my trafimy, do cholery? Do jakiegoś odbicia zaułku
na Kwiatowej, jakiejś kalkomanii tego pojebanego świata. Znowu utkniemy w
korku, kolejce czy innym gównie. Nigdy się od tego nie uwolnimy. Od jakiejś
pieprzonej globalizacji, prywatyzacji i innych –acji. Zawsze już będzie tak
samo, niezmiennie. Że bogate korporacje będą rządzić siedmiomiliardowym ludem
swoich mrówek, będą nam robić z mózgu sieczki, sprawią, że ludzie coraz
bardziej będą się nienawidzić. Zniszczą szacunek, zniszczą te wszystkie
wartości, które i ja, i ty uważamy za ważne. Ale potem tacy jak my znikną, i
nikt już nie będzie znał znaczenia słowa „rozwaga” ani „powaga”, ani tym
bardziej „przyjaźń”, wszystko rozbije się na jakieś cząstki, z których
pozostali będą układać mozaiki i mówić, że to jest piękne, ale żadne z nich nie
będzie tego rozumieć, żadne z nich nie będzie umiało tego wytłumaczyć.
Wzruszyłam ramionami, po czym wyszłam spod
daszku i stanęłam trzy kroki przed nim.
-
W Petersburgu też dziś
pada deszcz – rzuciłam, po czym oddaliłam się w stronę wyjścia i pan Płoński
został tam sam.
23 lipca wyszłam na poranny spacer i spotkałam Norberta.
-
Siema śliczna – zawołał od razu, kiedy mnie tylko zobaczył.
-
Ema, ema – odparłam sucho i mało energicznie.
-
Znowu z tej kolejki wracam – powiedział wesoło wymachując
reklamówką z kajzerkami w środku.
Norbert był typowym bananem, synem bogatych rodziców.
Pracował w knajpie tylko dlatego, że mu kazali. Nawet tego dnia był
wylansowany; Vansy za dwie stówy, spodenki Addidasa i bluzka jakiegoś
angielskiego sklepu, o którym nawet nigdy wcześniej nie słyszałam. Wszystko
firmowe, nie-tandetne, ponoć porządne. Wyroby wielkich korporacji, które każą
nam wierzyć w pieniądz, każą nam traktować ich jak bogów. Tak strasznie mnie to
zasmuciło, tak bardzo chciałam już od niego odejść i wrócić do mojego ciasnego
domu, do mojego ojca, który znowu gdzieś po cichu płakał z samotności. Chciałam
go przytulić i powiedzieć, że nie potrzebuję Vansów i Conversów, że mogę dalej
chodzić w moich trampkach za trzy dychy z Biedronki, że nie muszę jechać na
wakacje do Miami, tylko mogę wyjechać z nim znowu do Krakowa. Tak wiele
chciałam mu powiedzieć, tak bardzo często chciałam z nim porozmawiać, ale on
nigdy nie miał czasu, nigdy nie było go w domu, a jeśli już był, padał ze
zmęczenia i od razu usypiał.
Przez cały czas moich rozmyślań, Norbert zapalczywie mi o czymś
opowiadał. Ocknęłam się, kiedy powiedział:
-
Pierdolone technoboje.
-
Hm?
-
No zamiast kupić se słuchawki, to puszczają muzykę z
telefonów. I jak się wożą jeszcze. Zobacz, zobacz – powiedział zarozumiale i
skinął głową w stronę dwóch chłopaków idących chodnikiem w nisko opuszczonych
spodniach. Słuchali remiksu piosenki „Coco jambo” ...
-
A, no – przytaknęłam ospale.
-
Dobra mała, ja lecę, bo się umówiłem z tą dziewczyną, o której
ci mówiłem.
-
Z tą niskokaloryczną?
-
Ta jezd! – zawołał radośnie i zniknął gdzieś w tłumie ludzi
spieszących się po własne marzenia.
Ten dzień może nie byłby najgorszy, ale na domiar złego pięć
minut po spotkaniu z Norbertem wpadłam na Boską Mari...
-
AAAAA! – pisnęła na mój widok – Lusia!
Mówiła na mnie „Lusia”. Ja pierdolę... Wszystko dlatego, że
miałam kiedyś suczkę, taką bernardynkę, i nazwałam ją Lusia...
-
Mari... – szepnęłam – jak dobrze cię widzieć...
-
Cóż za piękny dzień! – zawołała radośnie potykając się o
nierówny chodnik naszej mieściny. Też se wykoncypowała – takie szpile w tym
mieście założyć – to samobójstwo...
-
Cudowny! – odparłam ironicznie i szukałam jakiejś wymówki,
żeby tylko zakończyć tę jałową rozmowę.
-
Tęsknię za Siwym – wypaliła.
-
Co ty wiesz o tęsknocie, Mari... – powiedziałam smutno.
-
Trochę wiem. Jak Mirek mnie zostawił, nie wiem, czy go
kojarzysz. Ten taki, co sklep prowadzi z kosiarkami...
-
Ten, co ma ze czterdzieści lat? – zapytałam zszokowana.
-
No, czterdzieści jeden i pół. W każdym razie, jak mnie
zostawił, bo wolał wrócić do swojej żony i dzieci, to strasznie tęskniłam.
Wiesz, taka tęsknota jest straszna, jak musisz kogoś codziennie widywać i
udawać, że się nie znacie. To znaczy, tak wypadałoby zrobić, ale ja zawsze do
niego krzyczę uśmiechnięta „Hej kochanie”, żeby mu dopierdolić za to, co mi
zrobił. Jego żonę ściska z zazdrości, bo jest brzydka w chuj i nie goliła nóg
chyba od podstawówki. A za Siwym tęsknię trochę inaczej. Budzę się i jakoś tak
mi smutno kiedy wiem, że nie ma z kim iść na wagary, i nikt nie kupi mi już
ładnej spódnicy, nikt już nie powie mi „ładna jesteś, ale zajebiście głupia”.
Teraz po prostu wstaję i już tego nie ma; to tak, jakby ktoś odgryzł kawałek
jabłka i chciał mi je dać mówiąc: „masz ślicznotko, to piękne, calutkie jabłko
jest dla ciebie”. A ja bym powiedziała: „może jestem głupia, ćwoku, ale to
jabłko jest nadgryzione”. I tak już chyba jest, Lusia, że jak ktoś umiera, to
świat się staje właśnie taki nadgryziony. Tylko, że jabłko to już chyba się nie
zagoi, a ludzie to się rodzą cały czas i światu to nie robi chyba takiej
różnicy, jak temu jabłku. Ale tęsknię za tym odgryzionym kawałkiem, Lusia.
Tęsknię za nim.
Spojrzałam na
nią.
-
Wiesz co, Mari?
-
Co?
-
Ładna jesteś, ale zajebiście głupia.
Wróciłam do domu i spotkałam w nim tatę, który znowu siedział
przy stole przeglądając rachunki.
-
Kocham cię, tato – powiedziałam i dałam mu buzi w czoło.
-
Ja ciebie też, maleńka. Dobrze cię mieć – odparł ciepło, po
czym na chwilę się uśmiechnął, a potem znowu wrócił do swoich obliczeń.
-
Tato? Czy ktoś będzie za nami tęsknił, kiedy umrzemy? Na
przykład jutro? Co jeśli jutro umrzemy?
-
Co to za pytanie, córcia... Na pewno ktoś będzie tęsknił.
-
Bo jeśli nikt by nie tęsknił, to właściwie ta śmierć jest taka
niepotrzebna, nie?
-
Nie wiem... Każda śmierć jest chyba niepotrzebna, ale
konieczna – zadumał się na chwilę. Zdjął okulary i potarł oczy.
Wzruszyłam
ramionami i zaczęłam szykować się do pracy.
Tego wieczora w knajpie było wyjątkowo spokojnie. Jak się
okazało, Norberta zwolniono, więc znowu nie miałam pojęcia, jak wrócę do domu.
O trzeciej trzydzieści wyszłam przed lokal z lekką paniką ściskającą mi oddech,
z lekkim przerażeniem kontrolującym moje ruchy, z cichą paranoją każącą mi się
rozglądać maniakalnie na wszystkie kierunki. I znów zobaczyłam ten samochód, tę
błękitną taksówkę. Nie machałam, ale ona i tak zatrzymała się tuż przede mną.
-
Pani na Tulipanową? – zapytał pan Płoński.
-
Zgadza się.
-
Niech wsiada zatem. Na koszt firmy.
Wsiadłam posłusznie do samochodu.
-
Czemu jesteś taksówkarzem?
-
Nie jestem, zastępuję czasami kumpla.
-
Ładny kolor ma ten samochód.
-
Kumpel malował, żeby się wyróżniała ta taksówka jakoś. Czy
jeśli odwiozę cię na tę przeklętą Tulipanową, zaprosisz mnie na herbatę?
-
O czwartej nad ranem? – zapytałam zdumiona.
-
Tak bardzo potrzebuję niesamotnej herbaty...
Zatrzymał się pod moim blokiem, właściwie tuż przed wejściem
na moją klatkę. Wczłapaliśmy się na trzecie piętro i zaprosiłam go do środka.
Posadziłam go przy stole w kuchni i nastawiłam wodę na herbatę.
-
Jak tam twoja 4:07? – przerwałam milczenie.
-
W dupie już to mam. Te obietnice to gówno. Nigdy niczego nie
obiecuj. Dla mnie to zawsze była jakaś świętość. Ona mi obiecała, że jeśli
odejdzie, to będzie szczęśliwa; tylko dlatego jej na to pozwoliłem. A ona co?
Odeszła do jakiegoś przydupasa, który wsadził ją do burdelu. Rzeczywiście,
szczęśliwe życie.
Zamurowało mnie.
-
Jak się obudziłem wczoraj, była dokładnie 4:07. Pierwszy raz w
życiu obudziłem się właśnie o tej godzinie. Pół roku temu podałem jakiś z dupy
przykład, chcąc przeżyć inteligentną rozmowę na ławce w parku, bo to przecież
takie modne. I dotarło do mnie, że to jest właśnie ten moment, ta czwarta zero
siedem, o którą tak długo się modliłem. Że teraz już mogę zacząć wszystko od
nowa, chociaż nie ma jej, nie ma już Filipa, a matka siedzi w psychiatryku z
depresją. I wczoraj też wziąłem od kumpla taksówkę i jeździłem w kółko po
mieście i żadne z tych miejsc nie było mi znane. Poczułem się tak kompletnie
obcy, tak niesamowicie odizolowany od tego miasta, które mnie przecież
wychowało. Od miasta, które pozwoliło mi poczuć jak to jest uderzyć własnego
ojca, kiedy broni się matki. Od miasta, które zesłało na mnie tyle gówna, które
zabrało mi brata, które sprawiło, że moja matka nic nie mówi, które kazało mi
siąść na tej pierdolonej ławce w parku 12 lutego. Wiedziałaś już wtedy?
-
Że Siwy nie żyje?
-
Mhm – przytaknął i wyjrzał za okno.
-
Wiedziałam.
-
Ja też już o wszystkim wiedziałem. I, kurwa, usiedliśmy na
jednej ławce w tym samym, pierdolonym parku. Jak to możliwe? Jak wytłumaczysz
to, że ty w plecaku, a ja w aktówce, mieliśmy te same książki? Że dokładnie
cztery miesiące później zatrzymałaś akurat TĘ błękitną taksówkę? Że pół roku po
pierwszym spotkaniu z tobą obudziłem się dokładnie o godzinie, o której ci
wtedy mówiłem?
-
Nie wiem... – wyszeptałam, po czym wyłączyłam gwiżdżący
czajnik.
Nalałam wody do dwóch kubków i postawiłam je na stole.
Usiadłam na krześle naprzeciwko niego i obserwowałam wskazówki zegara, które
pokazywały mi uczciwie godzinę czwartą.
Przez godzinę siedzieliśmy w milczeniu, pijąc tylko herbatę i
patrząc co jakiś czas za okno.
-
Skoro już to wszystko się tak potoczyło... – zaczął niepewnie
– To może zaczniemy wszystko od nowa?
Spojrzałam na niego. Miał brązowe, roztrzepane włosy, brązowe
oczy i śmieszne policzki. Siedział prosto, jakby na zawołanie ortopedy, który
karci wszystkie garbiące się dzieci. Jego twarz w tamtym momencie nie zdradzała
żadnych emocji – nie było na niej bólu, cierpienia, rozczarowania, niczego, co
mógłby czuć człowiek, który przeżył tyle tragedii.
I właśnie wtedy dotarło do mnie, że on w ten sposób zaczyna
wszystko od nowa, że jego faktycznie na to stać. Szybko podeszłam do lustra i
zobaczyłam ten sam, pusty wyraz twarzy, który nie mówił nic.
-
Tak – odparłam dalej przeglądając się w lustrze – Wypadałoby
tak zrobić.
-
Lubisz Waitsa? – zapytał nagle.
-
Toma Waitsa?
-
Mhm.
-
Lubię Waitsa.
-
Wiem, że zabroniłem ci tego robić, ale obiecaj mi, że
zatańczymy kiedyś tango do jego piosenki.
Zaśmiałam się.
-
Obiecuję.
***
12 września, a ja siedzę na sali
lustrzanej Miejskiego Domu Kultury.
-
Dawaj, Lusia, tańczymy to tango – zawołał do mnie.
Kiedy usłyszał,
jak mówi na mnie Mari i dlaczego, od razu to podchwycił.
-
Nie zatańczę tego, do cholery. Jakieś posrane to tango!
-
Obiecałaś!
Zastanowiłam się
chwilę.
-
Po jaką cholerę ja to obiecywałam? – zapytałam retorycznie.
Wzruszył
ramionami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz