wersja konkursowa - 17 980 znaków ze spacjami (maszynopis znormalizowany), 10 stron A4.
pomoc przy skróceniu - Piotr W. i Piotr B. :)
---
NOTABLE[1]
Na tym świecie chyba nie ma dla mnie miejsca.
12 lutego, a ja siedzę na ławce w parku w zapadłej,
polskiej mieścinie.
Wszyscy
gdzieś gonią, nie wyrabiają się na zakrętach, przeklinają, palą, śmierdzą, piją
wódkę, czasem piwo.
-
Można? –
zapytał mnie po chwili jakiś mężczyzna.
-
Jak trzeba, to
można.
Siadł koło mnie i milczał. Aktówkę, którą trzymał w
ręce, położył na kolanach. Otworzył ją i wyjął cienką książkę w ładnej,
niebiesko-różowej okładce.
-
Nabokov? –
zapytałam nieśmiało.
Spojrzał na mnie ze zdumieniem.
-
Ile ty masz
lat?
-
Osiemnaście.
-
I znasz
Nabokova? – zaśmiał się, po czym wyciągnął nerwowo papierosa z kieszeni swojego
płaszcza.
-
Znam –
odparłam i z plecaka wyjęłam książkę o tym samym tytule – Skończyłam ją
dzisiaj.
Zapalił.
-
To niezdrowe –
stwierdziłam.
-
Nawet bardzo.
***
5 godzin wcześniej
-
Idziemy na wagsy? – zapytał mnie Siwy, mój przyjaciel od
zerówki. Odkąd tylko pamiętam, holuję go –
zawsze ode mnie ściąga.
-
Nie, dzięki.
-
No weź, zarąbałem kartę ojcu, a znam PIN. Kupię ci coś.
Spojrzałam na
niego tylko i poszłam pod salę od angielskiego.
Siwy jednak zrobił swoje, zamiast
mnie – wziął Mariolkę, której szczerze nie znoszę. Wie o tym, więc pewnie
zrobił mi specjalnie na złość. Mari leciała tylko na kasę Siwego. Ten jednak w
ogóle nie chciał mnie słuchać i wszystkie próby ukazania mu prawdziwego oblicza
Boskiej Mari, kwitował: „Ty po prostu od zerówki się we mnie kochasz i jesteś
zazdrosna!”. Zapewne tak właśnie było.
Wróciłam do domu
wcześniej. Ojciec jak zwykle kłócił się przez telefon, tym razem z dostawcą
prądu. Wychowuje mnie sam, tyra na trzy etaty, a każda instytucja próbuje
wydrzeć od niego ostatnie pieniądze. Nie wiem, czy oszukują tak wszystkich, czy
akurat nieszczęśliwie padło na mojego tatę.
-
Jak było w szkole? – zapytał po skończonej konwersacji z
przemiłym pracownikiem korporacji X.
-
Niewadzka nie przyszła.
Minutę po
wypowiedzeniu tych słów, usłyszałam krzyk Pani Siwickiej, matki Siwego –
mieszkali naprzeciwko. Ojciec od razu wybiegł na klatkę schodową.
-
Tadek, ratuj! – wołała przez łzy Pani Siwicka. Nigdy nie
widziałam jej w takim stanie.
-
Co się stało?
-
Mój Bartek! Mój Bartek! Bartek! Zabili mojego Bartusia...
Stałam w progu i
czułam, jak nogi uginają się pod moim ciężarem, jak nagle tracę panowanie nad
swoim ciałem. Pierwszy raz w życiu nie umiałam odróżnić sufitu od podłogi.
Rodzice Siwego
rozwiedli się 8 lat temu, ojciec znalazł sobie kochankę i jako bogaty biznesmen
ułożył sobie życie na nowo, miał nawet dzieci. Siwy mieszkał z Panią Elizą,
która wylądowała z powrotem w blokach w naszej mieścinie, gdzie się wychowała .
Porzuciła życie w willach i pałacach na rzecz swojej własnej godności.
***
-
„Zdarzają
się mgnienia, kiedy wszystko staje się potwornie bezdenne, głębokie, kiedy
wydaję się, że tak strasznie jest żyć, a jeszcze straszniej umrzeć.”[2] To ostatnie zdanie, jakie dziś przeczytałem
– wyszeptał, a ja oddałam się głuchemu milczeniu.
Patrzyłam na
ludzi strapionych codziennością, zabieganych i goniących jakieś niewidzialne
cienie własnych marzeń. Tak strasznie zrobiło mi się ich szkoda i tak
straszliwie mocno chciałam ich ostrzec, żeby przestali to robić.
-
Czasem się zastanawiam – powiedział po chwili – dlaczego budzę
się w środku nocy, akurat o tej
godzinie. Co się wtedy dzieje? Czy jeśli budzę się i patrzę na zegarek, i widzę
tam 4:07, to coś znaczy? Czy to godzina jakaś ważna dla mnie? Rozumiesz, o co
mi chodzi? Czy może umiera w tej chwili ktoś, kogo znałem, a może nawet
kochałem? Po prostu zastanawiam się czasem, czy jeśli umrze ktoś, kogo
straciłem i kto nie chce mnie znać to, rozumiesz... Czy poczuję to, że już go
nie ma? Czy może będę dalej tak samo żył? Pełzał jak te szczury i stał w
metrowych kolejkach w supermarkecie. Chciałbym tylko mieć gwarancję, że wyczuję
ten moment. Potraktuję go jako zgodę na inne życie, na to, żeby zacząć od nowa.
Rozumiesz. Że od tej 4:07 mogę pokochać kogoś innego.
-
A bez tej 4:07 nie możesz?
-
Obiecałem, że na zawsze – odparł po czym odwrócił wzrok.
-
Przecież „na zawsze” nigdy się nie kończy.
-
Więc po jaką cholerę ja to obiecywałem? – zapytał retorycznie
i jednocześnie strasznie nerwowo, po czym zaczął robić kółka z papierosowego
dymu.
Wzruszyłam
ramionami.
***
Następnego dnia
przy wejściu do szkoły stała Mari ze swoimi przyjaciółkami. Stawiając kroki po
schodach, usłyszałam, jak Mari mówiła:
-
No i Siwy mi kupił zajebistą spódnicę, mówię wam, kosztowała
dwie stówy. Przy okazji zapamiętałam PIN do karty jego ojca. Zwinęłam mu ją,
jak mnie zapalczywie całował – zaśmiała się wymachując złotą kartą – nawet się
nie skapnął, bo jeszcze nie dzwonił.
-
I już raczej nie zadzwoni – rzuciłam, po czym weszłam do
szkoły i od razu uciekłam do łazienki, gdzie się rozpłakałam.
Kilka dni
później okazało się, że Siwy wszedł w zatarg z miejscowymi chuliganami. Jak to
zeznał jeden z nich, Siwy wpadł kiedyś na ich głównego przywódcę i go
zwyklinał, a tamten stwierdził, że jako „najwyższy ziom” tej okolicy musi dbać
o swój honor i nie pozwoli się tak obrażać. Miało się skończyć na zwykłym
pobiciu, ale, jak to on ujął: „niestety nie wyszło”.
Brutalną prawdą
było to, że razem ze śmiercią Siwego straciłam jedynego przyjaciela. Zostałam
sama i nie wiedziałam, co robić. Codziennie chodziłam na cmentarz i kładłam na
jego pomniku żółtą różę – taką kupował mi na urodziny.
W czerwcu
zaczęłam pracę jako kelnerka w barze. Na wieczornych zmianach łyse typy z
dziarami na pół ciała nie umiały powstrzymać się od złośliwości i erotycznych
komentarzy na temat mojego wyglądu. Czułam się paskudnie bezradnie wiedząc, że
nie mam wyjścia i muszę pomóc w jakiś sposób ojcu.
12 czerwca
skończyłam pracę około 3:00. Zwykle odprowadzał mnie do domu jedyny życzliwy
człowiek tam pracujący – Norbert, barman. Tego dnia jednak go nie było. Została
mi taksówka. Akurat kiedy wychodziłam z pracy, spostrzegłam błękitny samochód
ze świecącym napisem „TAXI” na górze. Pomachałam ręką i kierowca zatrzymał się
tuż przede mną.
-
Na Tulipanową poproszę – powiedziałam pospiesznie.
-
Nie wiem, czy zauważyłaś, że na Tulipanowej nie rośnie żaden
tulipan. Tak samo na Kwiatowej nie ma w ogóle kwiatów, są same sosny. Nie wiem,
kto wymyślał nazwy tych ulic – odpowiedział kierowca sprawnie ruszając z
miejsca. Znałam ten ciepły, ale przejmująco smutny głos.
Mężczyzna
odwrócił się do mnie i spostrzegłam tę twarz. Na przednim siedzeniu leżała
aktówka, wypadała z niej „Maszeńka” Nabokova.
-
Jeszcze nie skończyłeś? – zapytałam.
-
Przeczytałem ją dokładnie 27 razy. Za każdym razem znajduję w
niej coś nowego. Trudno to wytłumaczyć. To taka książka, która zawsze jest ze
mną i jak mi smutno, to otwieram ją i czytam. Teraz już i tak znam ją na
pamięć. Mimo to, ciągle mnie bawi, kiedy Ałfierow mówi na Ganina „Gleb” –
wytłumaczył mi z uśmiechem na twarzy.
Nie widziałam
tego uśmiechu, ale słyszałam go. Są takie uśmiechy, których nie trzeba widzieć,
a człowiek wie, że są. I to był właśnie jeden z nich.
Trzy dni później
poszłam na cmentarz odwiedzić Siwego i zmienić różę na nową. Obok jego pomnika
stał jakiś dryblas, wysoki i napakowany. Cofnęłam się z przerażenia. Po chwili
ujrzałam jednak, że ten wielki facet klęczy na betonie przed grobem i płacze.
Cicho podeszłam
i do wazonu wsadziłam świeżą różę. Dryblas spojrzał na mnie i szybko otarł łzy.
-
Nie chciałem go zabić, naprawdę – powiedział cicho i się
rozpłakał.
Nie wiedziałam,
co mam zrobić. Bałam się go. Podszedł do mnie i złapał mnie za dłonie, po czym
mocno mnie przytulił.
-
Potrzebuję odkupienia – szepnął – tak bardzo go potrzebuję...
Zaczął się
lipiec. Wyjechałam na tydzień na Mazury. Od razu po powrocie postanowiłam
odwiedzić Siwego z bukietem siedmiu róż. Kiedy doczłapałam się do grobu,
zobaczyłam pod wazonem złożoną kartkę.
„Droga Panno od Róż,
Tylko Ty możesz mi pomóc, tylko
jednego potrzebuję – odkupienia.
Będę czekał od 15:00 w zaułku na
Kwiatowej, 9 lipca. Tylko Ty możesz mnie odnaleźć. I cokolwiek by się nie
stało, nigdy nie obwiniaj siebie, to nie była Twoja wina.
Filip
Płoński.”
Niewiele myśląc,
wsadziłam kartkę do kieszeni i udałam się w kierunku tajemniczego zaułku.
Tworzyły go dwie stare kamienice na Kwiatowej. Szybko się okazało, że to ślepa
uliczka, w rogu której stały ogromne kosze na śmieci. Tuż nad nimi znajdowały
się schody ewakuacyjne, tak, jak jest to pokazane na amerykańskich filmach.
Właśnie do tych schodów przyczepiony był mocny sznur i właśnie nad tymi koszami
na śmieci wisiało bezwładne ciało Filipa. Kiedy tylko to zobaczyłam, zaczęłam krzyczeć
jak najgłośniej mogłam. Nikt nie przyszedł, zawróciłam i zaczęłam biec, ile
tylko sił miałam w nogach. Na ulicy wpadłam na jakiegoś mężczyznę, cała
zapłakana i przerażona. Pomógł mi i tylko dzięki niemu udało mi się przetrwać
tę makabrę. Potem musiałam składać setki zeznań, oddać ten list, który
znalazłam. Jedyne czego nie mogłam zrobić, to przestać o tym myśleć. Kiedy
zamykałam oczy widziałam ten cholerny, gruby sznur, twarz Filipa i jego wiszące
ciało.
Kiedyś Norbert
odprowadzając mnie do domu, powiedział:
„Świat zwariował! Stałem dziś 30
minut w pierdolonej kolejce po bułki. Skoro tyle czasu stoi się po zwykłe
bułki, to ile czasu stoi się po super bułki? We Francji mają przesrane z tymi
bagietkami. Poznałem fajną pannę w tej kolejce. Powiedziała mi: kajzerki mają
tyle kalorii, co lody. Na co ja, że na jej miejscu wolałbym zjeść loda niż mało
smaczną kajzerkę. Wiesz, co ona powiedziała? Nie zgadniesz! Cytuję: chuj z
kaloriami, ja po prostu lubię kajzerki. Pokazała mi, że jest wyzwoloną kobietą,
która nie dba o to, co je, a mimo wszystko została ograniczona przez pierdoloną
kolejkę. Śmieszne to. Narzekam na ten sklep, a jutro i tak znowu tam pójdę.”
Na tydzień po
śmierci Filipa, kiedy już stwierdzono, że to było samobójstwo, zaplanowano
pogrzeb. Wybrałam się tam, czułam się do tego niejako zobowiązana. Na krzesłach
tuż przy trumnie ujrzałam matkę Filipa i mężczyznę z niebieskiej taksówki. Nie
umiałam z siebie wykrzesać nic oprócz łez, które bezwładnie ześlizgiwały się po
mojej twarzy.
Na cmentarzu
poczułam jeszcze większe przygnębienie. Potem zresztą zaczął padać deszcz,
który spotęgował moje uczucia. Schowałam się pod daszkiem pobliskiej kaplicy.
Koło mnie stał fan „Maszeńki”. Mieliśmy podobne wyrazy twarzy, puste i
bezdenne, cicho i bezdomnie łkające, proszące o jakiekolwiek odpowiedzi. Bo
choć susi, wyglądaliśmy wciąż na zmartwionych, jakbyśmy nie wiedzieli, co
zrobić, dokąd dalej iść. A to przecież było jasne; trzeba opuścić bramy tego
cholernie smutnego miejsca i wrócić do domu.
Wszyscy ludzie już poszli, nawet
jego matka zdecydowała się wyjść. A my obydwoje staliśmy pod tym jebanym
daszkiem i słuchaliśmy, jak deszcz wybija smętne symfonie o byciu nikim.
-
Zostawił mnie – przerwał milczenie – Mieliśmy zawsze być
razem. Wszystko zatoczyło jakieś beznadziejne koło. Teraz nawet w piekle mnie nie będą chcieli. Dokąd my trafimy, do
cholery? Do jakiegoś odbicia zaułku na Kwiatowej, jakiejś kalkomanii tego
pojebanego świata. Znowu utkniemy w korku, kolejce czy innym gównie. Nigdy się
od tego nie uwolnimy. Od jakiejś pieprzonej globalizacji, prywatyzacji i innych
-acji. Zawsze już będzie tak samo; bogate korporacje będą rządzić
siedmiomiliardowym ludem swoich mrówek, będą nam robić z mózgu sieczki,
sprawią, że ludzie coraz bardziej będą się nienawidzić. Zniszczą szacunek i
wszystkie wartości, które i ja, i ty uważamy za ważne. Ale potem tacy jak my
znikną, i nikt już nie będzie znał znaczenia słowa „rozwaga” ani „powaga”,
wszystko rozbije się na jakieś cząstki, z których pozostali będą układać
mozaiki i mówić, że to jest piękne, ale żadne z nich nie będzie tego rozumieć,
żadne z nich nie będzie umiało tego wytłumaczyć.
Wzruszyłam ramionami i wróciłam do domu.
23. lipca
wyszłam na poranny spacer i spotkałam Norberta.
-
Siema śliczna – zawołał od razu, kiedy mnie tylko zobaczył,
wymachując reklamówką z kajzerkami w środku – Znowu z tej kolejki wracam.
Norbert był
bananem, synem bogatych rodziców. Nawet tego dnia był wylansowany; Vansy za
dwie stówy, spodenki Addidasa. Wszystko firmowe, ponoć porządne. Wyroby
wielkich korporacji, które każą nam wierzyć w pieniądz. Tak strasznie mnie to
zasmuciło; chciałam już od niego odejść i wrócić do mojego ciasnego domu, do
ojca, który znowu gdzieś po cichu płakał z samotności. Chciałam go przytulić i
powiedzieć, że nie potrzebuję Vansów, że mogę dalej chodzić w moich trampkach
za trzy dychy z Biedronki. Tak często chciałam z nim porozmawiać, ale on nigdy
nie miał czasu, nigdy nie było go w domu, a jeśli już był, padał ze zmęczenia i
od razu usypiał.
Przez cały czas
moich rozmyślań, Norbert mi o czymś opowiadał. Ocknęłam się, kiedy powiedział:
-
Pierdolone technoboje.
Zamiast kupić se słuchawki, to puszczają muzykę z telefonów. I jak się
wożą jeszcze. Zobacz, zobacz – skinął głową w stronę dwóch chłopaków idących
chodnikiem. Słuchali jakiegoś remiksu –
Dobra, ja lecę, bo się umówiłem z tą dziewczyną.
-
Z tą niskokaloryczną?
Przytaknął i
zniknął gdzieś w tłumie.
Na domiar złego,
pięć minut później wpadłam na Boską Mari.
-
LUSIA! – pisnęła na mój widok.
Mówiła na mnie
„Lusia”. Ja pierdolę. Wszystko dlatego, że miałam kiedyś bernardynkę i nazwałam
ją Lusia.
-
Mari – szepnęłam – jak dobrze cię widzieć.
-
Piękny dzień! – zawołała radośnie potykając się o nierówny
chodnik naszej mieściny. Też se wykoncypowała – takie szpile w tym mieście
założyć...
-
Cudowny! – odparłam ironicznie.
-
Tęsknię za Siwym – wypaliła – Jak Mirek mnie zostawił, nie
wiem, czy go kojarzysz, ten, co sklep prowadzi z kosiarkami.
-
Ten, co ma ze 40 lat?
-
No, 41. W każdym razie, jak mnie zostawił, bo wolał wrócić do
swojej żony, to strasznie tęskniłam. Wypada udawać, że się nie znamy, ale ja
zawsze do niego krzyczę uśmiechnięta „Hej kochanie”, żeby mu dopierdolić za to,
co mi zrobił. Jego żonę ściska z zazdrości, bo jest brzydka w chuj i nie goli
nóg od podstawówki. Za Siwym tęsknię trochę inaczej. Budzę się i jakoś mi
smutno kiedy wiem, że nie ma z kim iść na wagary i nikt nie kupi mi już ładnej
spódnicy, nikt nie powie mi „ładna jesteś, ale zajebiście głupia”. Teraz po
prostu wstaję i tego nie ma; to tak, jakby ktoś odgryzł kawałek jabłka i chciał
mi je dać mówiąc: „masz ślicznotko, to piękne jabłko jest dla ciebie”. A ja bym
powiedziała: „może jestem głupia, ćwoku, ale to jabłko jest nadgryzione”. I tak
już chyba jest, Lusia, że jak ktoś umiera, to świat się staje właśnie taki
nadgryziony. Tylko, że jabłko już się nie zagoi, a ludzie się rodzą cały czas i
światu to nie robi takiej różnicy, jak temu jabłku. Ale tęsknię za tym
odgryzionym kawałkiem, Lusia. Tęsknię za nim.
Spojrzałam na
nią.
-
Wiesz co, Mari? Ładna jesteś, ale zajebiście głupia.
Wróciłam do
domu, wyszykowałam się i wyszłam do pracy.
Tego wieczora w
knajpie było wyjątkowo spokojnie. Jak się okazało, Norberta zwolniono, więc
znowu nie miałam jak wrócić do domu. O 3:30 wyszłam przed lokal z lekką paniką
ściskającą mi oddech, z paranoją każącą mi się rozglądać na wszystkie kierunki.
I znów zobaczyłam tę błękitną taksówkę. Nie machałam, ale ona i tak zatrzymała
się tuż przede mną.
-
Pani na Tulipanową? – zapytał pan Płoński.
-
Zgadza się.
-
Niech wsiada.
Wsiadłam
posłusznie do samochodu.
-
Czy jeśli odwiozę cię na tę przeklętą Tulipanową, zaprosisz
mnie na herbatę?
-
O czwartej nad ranem? – zapytałam zdumiona.
-
Tak bardzo potrzebuję herbaty.
Zatrzymał się
pod moim blokiem. Wczłapaliśmy się na trzecie piętro i zaprosiłam go do środka.
Usiadł przy stole w kuchni, a ja nastawiłam wodę na herbatę.
-
Jak tam twoja 4:07? – przerwałam milczenie.
-
Obietnice to gówno. Nigdy niczego nie obiecuj. Dla mnie to
zawsze była jakaś świętość. Ona mi obiecała, że jeśli odejdzie, to będzie
szczęśliwa; tylko dlatego jej na to pozwoliłem. A ona co? Odeszła do jakiegoś
przydupasa, który wsadził ją do burdelu. Rzeczywiście, szczęśliwe życie.
Zamurowało mnie.
-
Jak się obudziłem wczoraj, była dokładnie 4:07. Pierwszy raz w
życiu obudziłem się właśnie o tej godzinie. Pół roku temu podałem jakiś z dupy
przykład, chcąc przeżyć inteligentną rozmowę na ławce w parku, bo to przecież
modne. I dotarło do mnie, że to jest właśnie ten moment, ta 4:07, o którą tak
się modliłem. Że teraz już mogę zacząć wszystko od nowa, chociaż nie ma jej,
nie ma już Filipa, a matka siedzi w psychiatryku. I wczoraj też wziąłem
taksówkę i jeździłem w kółko po mieście i żadne z tych miejsc nie było mi
znane. Poczułem się tak kompletnie obcy, tak niesamowicie odizolowany od tego
miasta, które mnie przecież wychowało, które pozwoliło mi poczuć jak to jest
uderzyć własnego ojca, kiedy broni się matki. Od miasta, które zesłało na mnie
tyle gówna, które kazało mi siąść na tej pierdolonej ławce w parku 12 lutego.
Wiedziałaś już wtedy?
-
Że Siwy nie żyje? Wiedziałam.
-
Ja też już o wszystkim wiedziałem. I, kurwa, usiedliśmy na
jednej ławce w tym samym, pierdolonym parku. Jak to możliwe? Jak wytłumaczysz
to, że mieliśmy przy sobie te same książki? Że dokładnie cztery miesiące
później zatrzymałaś akurat TĘ błękitną taksówkę? Że wczoraj obudziłem się
dokładnie o godzinie, o której ci wtedy mówiłem?
-
Nie wiem – wyszeptałam.
-
Skoro już to wszystko się tak potoczyło... – zaczął niepewnie
– To może zaczniemy wszystko od nowa?
Spojrzałam na
niego. Miał brązowe, roztrzepane włosy, piwne oczy i śmieszne policzki.
Siedział prosto, jakby na zawołanie ortopedy, który karci wszystkie garbiące
się dzieci. Jego twarz w tamtym momencie nie zdradzała żadnych emocji – nie
było na niej bólu, cierpienia, rozczarowania, niczego, co mógłby czuć człowiek,
który przeżył tyle tragedii. I właśnie wtedy dotarło do mnie, że on w ten
sposób zaczyna wszystko od nowa, że jego faktycznie na to stać. Szybko
podeszłam do lustra i zobaczyłam ten sam, pusty wyraz twarzy.
-
Wypadało by tak zrobić.
-
Lubisz Waitsa? – zapytał nagle.
-
Toma Waitsa? Lubię.
-
Wiem, że zabroniłem ci tego robić, ale obiecaj mi, że
zatańczymy kiedyś tango do jego piosenki.
-
Obiecuję.
I przypomniało
mi się tylko, kiedy Siwy raz powiedział: „Zostałem honorowo sprzedany w
wojnie ludzi, którzy kiedyś codziennie mówili sobie kocham”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz