piątek, 27 września 2013

To nie twoja wina, kotku.

To nie twoja wina, kotku.

            Różne historie krążą po świecie; bardziej prawdziwe i mniej. Moja zaczęła się w miejscu, którego szczerze nienawidzę; w mieście, które powoduje u mnie skurcze w żołądku i drżenie palców u nóg. Kiedy słyszę nazwę tego miasta, moje paznokcie zaczynają we mnie wrastać, moja skóra się napręża i zaczyna boleć; ciarki zamieniają się w katorgę, a pot przybiera zapach zaschłej krwi.
            Nie wiem, kto lubi przebywać w tym miejscu, gdzie właściwie nie ma niczego; słychać jedynie szum aut, bardzo wyraźny, bardzo dokładny – na jego podstawie w pewnym momencie możesz wyznaczyć trasę danego samochodu, bo już wiesz, jakie dźwięki silnik wydaje w zależności od drogi, po której właśnie jedzie – czasem jest to radosne, jakby cieszył się, że jest akurat tutaj, a nie gdzieś indziej; częściej słyszę kwilenie, zawodzenie, lament; żałosny płacz cierpienia, że musi jeździć po drogach tej zapadłej mieściny. Zaraz potem słyszysz chmarę kruków – niezależnie od pory roku; czasem masz nawet wrażenie, że w zimę słyszysz je wyraźniej, bo właściwie niewiele osób i zwierząt pozostaje tu na zimę i robi się jakoś pusto i cicho; w ogóle już po dwudziestej ulice z reguły przestają być tłoczne; jakby wszystko zamierało wraz z godziną dwa zero zero jeden.
Muszę tu być, to miejsce stało się moim drugim domem.
Tego dnia było zimno, choć był dopiero 17 września, siedziałam na ławce w Skwerze Siódmego Pułku Łączności i słuchałam tych pieprzonych aut, jeszcze bardziej popieprzonych kruków i odechciewało mi się żyć. Z każdym krzykiem jakiegoś małego dziecka ganiającego obok mnie gołębie, ulatywała ze mnie dziwna część; i było mi lepiej, uwierz mi, było mi tak błogo i dobrze, że prawie zapomniałam, że siedzę na znienawidzonej ławce w znienawidzonym przeze mnie mieście.
I wyrywa mnie z tego wszystkiego pisk opon, zaraz potem słyszę takie soczyste i czysto-polskie:
-         Kurwa!
            I nie wiem, co się dzieje; wszyscy ludzie biegną zobaczyć, co się stało na skrzyżowaniu przy Banku XPH albo BHP i innych; I idzie jakaś babcia, w różowym bereciku, który co chwila spada jej z głowy przez wiatr, który dmie z każdej możliwej strony; poczciwie wygląda, ale jest zdenerwowana i widzę, że mamrocze coś pod nosem i nagle udaje mi się usłyszeć, co:
-         Pierdutnięty młody człowiek, żeby tak dla zabawy samochód rozbić o barierkę!
Miała zabawny głos i zabawny chód, a ja zawsze lubiłam starszych ludzi, bo mają w sobie coś nieprawdopodobnie szczerego; ale nie mogłam się już na niczym skupić, bo myślałam tylko, o jaką barierkę może jej chodzić; w środku tego miasta przecież nie ma żadnych barierek.
Wstałam i poszłam w stronę tego przeklętego skrzyżowania przy banku XPH czy BHP i innych; i już wiem, o co chodzi, i podziwiam tego człowieka; stanęłam po drugiej stronie ulicy i patrzyłam się na niego i jego zmasakrowany od przodu samochód, na zniekształcony wielki plakat, który z rana został przyczepiony do świeżozamontowanych barierek na jednym z trawników w sąsiedztwie Banku; a na nim była równie zniekształcona już twarz polityka XYZ, którego nie lubi cała Polska – cała Moja Polska. Stałam i śmiałam się szczerze, bo nic milszego mnie tego dnia nie spotkało; a on zobaczył, że się śmieję i machnął mi lekko i przyjaźnie, po czym próbując przekrzyczeć dźwięki aut, wrzasnął:
-         Ktoś musi zrobić porządek w Naszej Polsce!
I choć tylko krzyczał, to ja wiem, że to się pisze wielką literą.
Tego dnia wszystko się zaczęło; Firefox nazywa to „Nową kartą”; ja na to mówię – życie – choć spieprzyło się dosłownie wszystko.
20 września powiesili taki sam plakat przed moją szkołą; idąc za przykładem mojego nowego kolegi, miałam plan zerwać plakat od razu po wyjściu z lekcji. Skończyłam wcześniej – wyszłam, patrzę – plakatu nie ma. Myślę – co jest grane? Może ubzdurało mi się coś, może wcale tu tego rano nie było. Ale patrzę, że dwadzieścia metrów dalej stoi ten sam koleś, nawet w tym samym swetrze, i szczerzy się do mnie niemiłosiernie.
-         Bunt pokoleń? – zapytałam radośnie.
-         Bunt pokolenia – poprawił mnie i urzekł swoim uśmiechem.

Potem było jak zawsze; zabierał mnie do kina, na przejażdżki, czasem do teatru, kawiarni; czasami nawet jeździliśmy pociągiem w tę i z powrotem, byle tylko być razem i nie zamarznąć na dwudziestostopniowym mrozie. I to było piękne; chociaż on pochodził z miasta, którego nie cierpię, a ja ze wsi, na której nie ma ani jednego sklepu. Były noce, że spaliśmy w samochodzie, bo jego ojciec wyrzucał go z domu, a mój zapomniał dać mi kluczy; dni, kiedy uciekałam do niego zostawiając wszystko otwarte; wieczory, kiedy przyjeżdżał tylko dlatego, że znowu niemiłosiernie wiało, a ja tak bardzo bałam się wiatru. I wcale nie całowaliśmy się cały czas, nawet rzadko się przytulaliśmy; wszystko polegało na jakiejś rozmowie, trzymaniu się za ręce, opowiadaniu sobie dziwnych historii. Pisaliśmy nawet do siebie listy – nie SMSy – listy; takie na papierze i to jeszcze piórem.
Rok później zaszłam w urojoną pozamaciczną ciążę psychiczną; wszystko spadło mi na głowę i nie wiedziałam, co mam robić. Zaciążono mi umysł, moja miłość zaczęła mnie przerastać, zaczęło to przybierać dziwne formy i postacie; stałam się jednym wielkim flakiem, ale udawałam, że niczego nie odczuwam – że mi to loto. Nie lotało.
Kiedy sobie uświadamiasz tak dosadnie i dobitnie, że kogoś kochasz, to właściwie nie pozostaje ci nic innego, jak strzelić sobie w głowę. Bo co to właściwie znaczy, że kogoś kocham? Boże mój, że nie wiem; jestem w stanie zrobić dla niego każdą najmniejszą rzecz? Zaakceptować wszystko, być mimo upokorzeń, żalu i jakiegoś ogólnie pojętego niepokoju, który czasem potrafił opętać mnie na tyle solidnie, że przestawałam trzeźwo myśleć. Nie wiem, na czym polega miłość. A oni mówią – „jesteś dzieckiem, nie umiesz kochać, daj sobie spokój”; a potem mówią: „tak nie wypada, masz już 18 lat, jesteś dorosła”; i niech się, kurwa, zdecydują, bo co ma młyn do piernika oprócz mąki. Zero wspólnego mianownika i to wszystko budzi we mnie frustrację; chcę coś roztrzaskać, patrzeć, jak rozbija się o gresowe kafelki; sprawia mi to przyjemność, widok talerza w milionie kawałków bez ratunku – cierp, cierp, talerzyku, napatoczyłeś się na mnie, więc cierp, bo tylko tego pragnę, twojego cierpienia. Muszę zatracić się w locie tego talerza; on nie upada tak po prostu, krąży najpierw nad głową jak pierdolony samolot; huczy mi we łbie to całe BĘC – i nie ma talerza, choć widzę go przecież, ale on już nie istnieje i we mnie w końcu jest radość; jakaś niesamowita ulga, bo ja już nie wierzę, ale ufam, że ten talerzyk teraz mnie rozumie i kiedy będę zbierać go z podłogi, poczuję pierwszy raz jakąś empatię, jakieś pieprzone pocieszenie. Czy jest dla nas ratunek? Nie mam pojęcia. Ratunki na przystankach łapią kolejne autobusy i jadą to do Szczecina, to do Poznania; i nie ma dla mnie pomocy, wsparcia – tylko ten talerzyk; ale on się na mnie gniewa. A ty byś się nie gniewał, gdybym chciała cię zepsuć? Sama jestem zepsuta już od dawna; BROKEN i DEAD, a czasem WALKING. Nic z tego nie wynika, że się przepraszamy, że żałujemy, że potem znowu się zatracamy. Nie pytam cię już o nic, nie mówię; bo nie słuchasz i jedyne, co mogę – to zmienić się, zapomnieć, że istniał ktoś taki, kogo nosiłam w sobie – ucieka teraz przez wszystkie dziury mojego ciała, wysysa oczy, przydusza płuca, przekraja śledzionę; przekracza wszystkie granice, potyka się w omamieniu. Działam w afekcie, ale to niczego nie zmieniło; nie pocieszę cię, bo czytasz to wszystko tylko po to, żeby na końcu zobaczyć zdanie, którego boisz się wymówić nawet w myślach, nawet we śnie, nawet w jakiejś bajce, legendzie, fikcji, bo nie jesteśmy fikcją – jesteśmy nikim.
Z dnia na dzień przestaliśmy się do siebie odzywać, tak po prostu. Raz ja nie odpisałam, raz on i wszystko zatoczyło jakieś beznadziejne koło. Nie wiem, czemu tak się stało, czemu nagle staliśmy się dla siebie obcymi ludźmi. Nie dzwonił, więc ja też nie dzwoniłam, nie spotykaliśmy się nawet przypadkowo; rozmyło się uczucie, które podobno było największe na świecie.
I ja już napisałam maturę, złożyłam papiery na studia, czyli minął kolejny rok; i idę sobie chodnikiem, myślę „dawno nie siedziałam na ławce w Skwerku” – więc idę tam i siadam na tej samej ławce, co 17 września dwa lata wcześniej. I dopada mnie dziwne uczucie; uczucie deja vu, etendu i innych pierdół na raz; znowu widzę tę samą babcię w różowym bereciku, ale tym razem nie walczy z nim, tylko ściąga go z głowy, bo widocznie jej za gorąco.
-         Pierdutnięty beret! – słyszę znajomy głos i uśmiecham się do siebie.
Nagle czuję dziwny powiew wiatru, powietrze napełnia moje płuca zapachem, który bardzo dobrze znam. Mam wrażenie, że to wszystko się powtarza, że byłam tu w dokładnie taki sam dzień i nawet słońce padało na mnie pod tym samym kątem, co do sekundy.
-         Jak to się stało, że przestaliśmy ze sobą rozmawiać, Majewska? – pochyliła się nade mną tak dobrze znana mi postura już mężczyzny; ponoć dorosłego faceta, niezależnego, niczym niezwiązanego.
-         Po chuj to rozbebrywać, Witkowski?
-         Co to w ogóle za słowo – „rozbebrywać”, Majewska?
-         Od kiedy słowa mają znaczenie? Miało być na zawsze; na pierdolone, kurwa, forever; a ty po prostu zniknąłeś! Z dnia na dzień, bez a, bez b, bez nawet z; rano budzę się i cię nie ma; jedyna osoba, na której mi zależało, na której polegał cały mój świat, cały mój uśmiech, wewnętrzne, kurwa, szczęście; jakaś odrobina euforii na widok czegokolwiek, radość na wyjście z domu. Kurwa!
-         Brakowało mi tego... – zaanonsował zuchwale i usiadł obok mnie z twarzą wielbłąda, zdołowaną; albo jak kto woli – pagórkowatą. Bruzdy na jego czole stały się przez ten rok bardziej wyraźne, kolor oczu spopielał, on cały stał się bardziej przeciętny, bardziej chory, chudszy, miał mniej włosów, mniej policzków, mniej ciała, mniej siebie.
Zapadła zmowa milczenia, której nikt przez godzinę nie przerywał; po prostu siedzieliśmy na ławce i patrzyliśmy na ludzi. I potem szła znowu ta babcia w tym samym, różowym berecie, ale tym razem trzymała swojego siedemdziesięcioletniego męża za rękę i dreptali obok siebie pociesznie; razem, powoli, w jednostajnym i nudnym tempie. I ja jej tak zazdrościłam tego na zawsze, tego pierdolonego forever, które mi zostało odebrane. Nie mogłam pozbierać myśli, ostatni rok rozsadzał mi głowę, mój umysł przestawał istnieć, ostatnie wydarzenia spalają mi wszystkie neurony; jestem jednym wielkim zwarciem, niepotrzebnym elementem w ciągu niekończących się zdarzeń tego świata, trzeba mnie wyeliminować, wtedy wszystko znów będzie w porządku, znowu cały mechanizm zacznie normalnie działać i nikt nie będzie pamiętał o Majewskiej ze wsi pod Otwockiem – bo po co pamiętać, po co się znać, po co codziennie mówić sobie cześć i dzień dobry. Udajemy ułożonych ludzi, próbujemy się jakoś układać; nie wychodzi nam to w szufladach, to układamy się w szafie i każdy myśli, że jest, kurwa, ułożony; a to całe Savoir Vivre to jedna, wielka, tłusta świnia, która nakazuje kłamać w żywe oczy. Nienawidzisz kogoś – proste, najchętniej wyjebałbyś go w kosmos pierwszym statkiem kosmicznym, ale musisz udawać, że jest OK., że to tylko jakaś zbiorowa pomyłka. Potem zaczynasz się zastanawiać, czy ktoś ma tak z tobą, czy też jesteś dla kogoś takim n-elementem k-elementowego zbioru albo podzbioru; czy ktoś tak samo układa i szufladkuje myśli, ludzi i rzeczy.
-         Widzisz, Majewska, bo są takie sprawy, które nie śniły się nawet filozofom – mówi nagle do mnie wyrywając mnie z mojego potoku przekleństw.
-         Za przeproszeniem, Witkowski, ale przestań, kurwa, pierdolić.
-         Mógłbym ci teraz powiedzieć, że miałem raka, albo mój ojciec zginął w wypadku samochodowym; że napadli mnie gangsterzy, a sąd oskarżył za handel narkotykami, że wyjechałem na przymusowe roboty do Azerbejdżanu, że kupowałem ropę w Tajlandii, że porwali mnie terroryści z Kazachstanu; ale czemu mam cię okłamywać, czemu mam zmyślać jakieś dziwne historie, kiedy prawda po prostu jest taka, że ja się, kurwa, Majewska, w tobie zakochałem.
-         Boże mój, czy ty się słyszysz, czy siedziałeś gdzieś obok głuchego i złapałeś Wirusową Głuchotę typu alfa?
-         No jak kocham Boga, no! Któregoś dnia się budzę i myślę „kurwa, jak ja ją kocham” i nie wiem już nic; już nie wiem, co mam zrobić; plączę się cały dzień po domu czytając w kółko twoje SMSy, oglądając twoje zdjęcia, przypominając sobie w myślach twój śmiech. Potem widzę wyraźnie jak znowu stajesz na palcach, żeby zobaczyć, kto dzwoni do drzwi, bo jesteś za niska i czuję, że kocham cię coraz mocniej i że mnie to najzwyczajniej w świecie przerasta. Potem próbuję usnąć, a ty w mojej głowie znowu tańczysz salsę, łapiesz mnie tymi swoimi drobnymi łapkami za biodra i przyciągasz do siebie i jesteśmy blisko, czuję nawet twój zapach, jestem w stanie wyczuć w powietrzu twoją skórę, choć jej nie dotykam. W snach dręczy mnie twój śmiech, donośny, wyraźny; i znowu widzę cię w tej fioletowej sukience, którą kiedyś ci podwiało na Powiślu i pierwszy raz zobaczyłem, że jesteś najpiękniejsza na świecie, że masz ładny tyłek i możesz być pożądana i zacząłem cię pożądać.
-         I ty mnie tu napadasz i pytasz mnie „dlaczego przestaliśmy rozmawiać”? Co to za czelność, szczyt chamstwa i tupetu, kiedy nagle nie-twoja wina staje się tylko i wyłącznie twoją winą?
-         Obwiniam cię, bo jesteś za idealna, a ja za bardzo popsuty. Życie wylało na mnie gar smaru, jakiegoś wielkiego nieszczęścia i sam szybko się nim stałem. Kurwa, ojciec mi odciął kasę na studia za ten numer z plakatem, a ty mnie za to uwielbiałaś. Już wtedy wiedziałem, że jesteś niezwykła, ale chciałem cię tylko czasem przytulić, tak jak każdy; chciałem mieć do kogo pójść i się odezwać, a potem to zaczęło być poważne; ten pierwszy pocałunek, kiedy dałem ci storczyka w parku; poczułem mrowienie w palcach u nóg, dreszcze na plecach, w brzuchu wszystko przybrało formę nieznanej mi dotąd papki. Bo uwierz mi, nigdy się tak nie czułem, nigdy nikt nie ucieszył się tak bardzo z głupiego kwiatka. Musiałem to uciąć, bo chciałem, żebyś żyła jakoś beze mnie. Tak by ci było lepiej, do cholery. A potem przychodzisz tu tego samego dnia, kurwa, i wszystko psujesz. Na twój widok znowu wszystko we mnie lata, ręce mi się trzęsą od chwili, kiedy cię zobaczyłem. Jesteś piękniejsza niż wtedy, wydoroślałaś. I chcę cię przytulić, pocałować, pójść z tobą do łóżka i mieć z tobą dzieci. Ale nie mogę, kurwa, bo wiem, że nie jestem w stanie tak po prostu przy kimś być.
-         O czym my w ogóle rozmawiamy, to jest bez sensu – mówię i wstaję z ławki, podążam w kierunku przystanku autobusowego. 16:00, za dwadzieścia minut wyjadę stąd i już tu nie wrócę, przysięgam, ale Boże, pozwól mi uciec.
Słyszę za sobą tupot stóp w trampkach i obcieranie dżinsów w jednostajnym rytmie, jakby był jakimś eksperymentem fizycznym udowadniającym istnienie ruchu jednostajnego prostoliniowego; bezczelnie idzie za mną i słyszę raz-dwa-raz-dwa-raz-dwa i już boli mnie od tego głowa, ale nie odwracam się i wsiadam w autobus, czekam ostatnią chwilę i odjeżdżam; nie patrzę nawet w okno, tylko udaję, że czytam książkę, a tak naprawdę płaczę; bo przyszła dziś do mnie wielka miłość, znowu zapukała do mnie, a ja jej na to wypierdalaj suko i ona po prostu odeszła, zostawiła mnie. W sumie, to ja zostawiłam ją, ale ona tak zrobiła rok wcześniej. Jesteśmy kwita. Więc czemu jest mi z tym tak cholernie źle?
Obsesyjnie sprawdzam co moment wyświetlacz telefonu, ale nic się na nim nie pojawia i się wkurwiam; rośnie we mnie ta znana mi dobrze frustracja, więc odpalam komputer i widzę, że pisze do mnie jakiś koleś:
Cześć, bo my razem na studiach będziemy i znalazłem tylko ciebie,  wyglądasz na miłą i może chciałabyś mi pomóc, bo jestem Polakiem z Londynu i nie umiem znaleźć się w Warszawie; w ogóle, nie znam tu nikogo i potrzebuję kogoś poznać i pomyślałem, że może coffee, tea maybe?
A ja na to jak na lato. Napisał w takim momencie, że wszystko stało się dla mnie jasne, Witkowski został za mgłą i niech sobie tam siedzi; czas zacząć nowe życie, ułożyć sobie wszystko od nowa, przespać się z kimś i nie żałować, że nie pamięta się nic z wczorajszej imprezy.
Cześć, to spotkajmy się jutro o 13 na Patelni, to połazimy trochę.
           
-         Stein? – pytam z niedowierzaniem – Małoangielskie nazwisko.
-         No bo ojciec jest Niemcem w sumie.
-         A matka Angielką, tak? – drążę.
-         Nie no, Polką.
-         To z Pana taki Anglik jak z koziej dupy trąba trochę, nie?
-         Trochę – śmieje się – Proszę Pani.
Od pół godziny siedzę z nim w jakiejś warszawskiej kawiarni. Jest przystojny, aż przechodzą mnie po ciele ciarki; nie umiem spojrzeć mu w oczy, w mojej głowie cały czas jest Witkowski i jego dziwne paranoje; głos, kiedy mówi, że kocha i te wszystkie inne ckliwe żale.
-         Coś panią trapi, prawda? – pyta z nieudawanym przejęciem i śmiesznym brytyjskim akcentem. Kurczę, lecę na niego.
Przygryzam wargę i myślę sobie czemu nie.
-     Świat mnie trapi – mówię – Powiedz mi, Stein, co sądzisz o polityku XYZ?
-     Jak to się mówi: piehrdolę na niego.
Uśmiecham się do siebie. Będą z nas ziomki, Stein.
           
            Już po miesiącu byliśmy najlepszymi przyjaciółmi i trudno było mi się obyć bez niego; stał się moim lekiem na całe zło świata wyrządzone przez Witkowskiego.
Potem siedzę sobie w mieszkaniu ciotki na Saskiej Kępie, gdzie mieszkam zamiast dojeżdżać, i słyszę takie przeraźliwe jebnięcie. Jakby z trzeciego piętra coś lub ktoś przeleciał przez drugie piętro aż na podłogę piętra pierwszego, czyli na mój sufit. Wszyscy wybiegają nerwowo na klatkę i słyszę głos Witkowskiego:
-         Najmocniej przepraszam, jakoś naprawię ten kredens.
-         Sam jesteś jak kredens – wymamrotałam pod nosem i wdrapałam się na pierwsze piętro podążając za jego głosem.
-         Ty nigdy nie znikniesz, nie? – pytam go z wyrzutem.
On tak trochę patrzy na mnie zdezorientowany, jakby wzrokiem zadawał mi pytanie co ja tu właściwie robię.
-         Majewska… - szepcze wypuszczając z rąk śrubokręt.
-         Słuchaj, Witkowski, bo my na siebie będziemy wpadać nieskończenie. A ty po matfizie jesteś? Bo Wiesz, jak jedynkę się przez nieskończoność podzieli to podobno to całe do zera dąży; i nigdy nie umiałam tego skumać, ale to chyba dziś stało się jasne, że jak coś dzielę przez coś, co właściwie jest nieokreślone, to trudno żeby dążyło do czegoś innego niż zera, nie? Przestańmy dążyć do zera, bo ja chyba nie umiem bez ciebie żyć i tęsknię za tobą, jest luty i niedługo walentynki; chodź, zrobimy coś głupiego, pojedziemy razem na basen i pocałujemy się pod wodą; zrobimy sobie dziecko za cztery lata, nazwiemy je jakoś głupio, żeby nikt nie wiedział, o co chodzi. Wiesz, będziemy znowu robić to, co zawsze.
-         No ni…
-         Ale czekaj – przerywam mu – No bo w sumie to nieważne, że ty się boisz, ja cię wiesz, ukoję; nie bój się, będę przy tobie i będę cię kochać na zabój, od ziemi do końca wszechświata. Porwiemy jakąś Amerykankę i nawrócimy ją na katolicyzm, albo wiesz, przejdziemy na Islam; nieważne, ale bądź ze mną.
Podniósł śrubokręt i powoli wstał. Widzę, że ledwo trzyma się na nogach, że musi złapać się framugi, żeby się nie przewrócić i nagle wszystko staje się dla mnie jasne. Łzy cisną mi do oczu i w dupie już mam to wszystko, nieważne, na co jesteś chory i czy mnie zarazisz czy nie, ja cię będę kochać, rozbierać, potem kąpać i opiekować się tobą; liczyć ci całki nad głową i różniczkować twoje myśli; byleś był przy mnie, nawet jeśli to forever będzie strasznie krótkie.
Nie wiem, co mam zrobić, więc podchodzę i łapię go swoimi łapkami za biodra; przytulam się lekko, żeby go nie złamać i czuję jego ramiona na sobie, ciężki oddech na moich włosach, zapach, którego tak bardzo mi brakowało. Jest nawet w tym samym swetrze, co 17 września za pierwszym razem i śmieję się trochę z niego, bo dziury ma wszędzie w tym swetrze, że to aż dziwne, że go jeszcze nie przewiało.

            Potem zrobiła się kicha z balonem; okazało się, że Stein pała do mnie wielką miłością. Wiedziałam, że zrobi coś głupiego i jest chory psychicznie. 15 marca nie odbierał telefonów, wtedy zawszę do niego idę, ale teraz biegnę, ile tylko sił mam w nogach. Biegnę z wielkim nożem przez przecznice Warszawy i szukam tej właściwej z numerem 9, wchodzę na klatkę dzięki uprzejmości jakiejś babci i widzę uchylone drzwi mieszkania 13 i wiem, co tam zastanę. On tak bezwładnie wisi nad przewróconym krzesłem, a ja ryczę, bo wiem, że to moja wina. Podnoszę szybko krzesło i próbuję się na niego wdrapać, ale cały czas się potykam. Co za chujnia, najgrubszy sznur świata kontra najbardziej tępy nóż. Ale próbuję go odciąć i udaje mi się, karetka już jedzie, bo wezwałam ją wcześniej, tuż po SMSie: cześć. Stein nigdy nie mówi cześć, bo nie jest w stanie tego wymówić i napisał mi to tylko na początku naszej znajomości. Wiedziałam, że to zwiastuje coś złego. Zniszczył mi psychikę, ale przeżył; po odcięciu walnął jak głaz w podłogę, ale jeszcze oddychał i był ciepły. Pogotowie go zabrało bardzo szybko, pojechałam do szpitala, ale powiedzieli mi tylko psycholog już na panią czeka.
            W głowie miałam tylko co za chujnia z dżemem. Witkowski przyszedł szybko, kulejąc, ale przyszedł i mnie przytulił mocno, mówiąc to nie twoja wina, kotku. Jasne, że nie; wcale nie prowokowałam Steina do zakochania, wcale mu nie mówiłam, że najchętniej bym go rozebrała. Ale, kurwa, to były tylko żarty.

            Stein się więcej do mnie nie odezwał, zakrzewiłam w nim głęboko nienawiść do Polaków.


-         Tak właściwie – powiedziałam po chwili milczenia – To nigdy mi nie powiedziałeś, na co jesteś chory.
-         Nie musisz tego wiedzieć, już wszystko jest OK. – odparł obojętnie i przytulił się do mojego brzucha.
Leżeliśmy na kanapie, 17 września, cztery lata po tym, jak Stein próbował się zabić.
-         Czemu nie chcesz mi powiedzieć?
-         Im mniej wiesz, tym lepiej śpisz.
Obudziłam się rano obok trupa. Ale faktycznie, bardzo dobrze mi się spało.
Ogarnęła mnie trochę panika, trochę niejasność, ale już nic nie mogłam zrobić. Na stole leżały jego zeszyty ze studiów, porozwalane, jakby czegoś szukał. Jeden z nich był otwarty na rysunku, Witkowski rysował; On i ja, jak się kochamy i taki ckliwy podpis to nie twoja wina, kotku. Jego głowa była niedokończona, ołówek jakby wypadł mu z rąk i sturlał się po podłodze.
Kurwa, kurwa, kurwa.
Czemu mnie to spotyka, nie wiem.
Rozsadziło mi to banię, dlatego piszę o tym w jakiś nieskładny sposób, ale wiesz, nie mogę się jeszcze pozbierać i psycholog wciąż na mnie czeka. Jem bułkę z pastą rybną i śmierdzi w całej poczekalni, on otwiera mi drzwi i zaprasza mnie do środka.
Bla, bla, bla.
-         Wiesz, ważne, żebyś wiedziała, że to nie twoja wina.
-         …Kotku – dodałam bezwiednie i bez emocji; po prostu to zdanie już nie może istnieć bez członu kotku, bo staje się wtedy niekompletne. Kicha musi być z balonem, chujnia z dżemem, a to nie twoja wina – z kotku.
-         Słucham?
-         Nie no, w sumie nic, wiesz, tak sobie gadam. Bo w sumie nic się nie stało, nie? Jestem młoda, zakocham się jeszcze, będę mieć męża, dzieci, pracę i w ogóle wino zawsze w barku. Ale wiesz, nikt nie kupi mi już storczyka na urodziny i nie zacznie mnie pożądać, kiedy podwieje mi fioletową sukienkę na Powiślu. Bo ten, taka miłość, to tylko raz, jakby to powiedział Witkowski.
-         Poznasz inną miłość.
-         No wiem, tylko ja chyba jej nie chcę, nie? Bo to było takie już na sto procent, a nikt nie zasługuje na to, żeby kochać go na mniej. Jestem beznadziejnym przypadkiem.

Dwa dni później zadzwonił do mnie Stein i przeprosił za to, że to się potoczyło w ten sposób.
-         Bo to wiesz, w sumie, nie była twoja wina – mówi – Chciałaś dla mnie dobrze.
-         No, no. (A w myślach, kotku).
-         To, w sumie, może poszlibyśmy na coffee, tea maybe?

I nigdy się na to nie zgadzaj; bo nie można pozwolić komuś cię kochać i nieustannie myśleć i pożądać kogoś, kto już dawno przestał istnieć. To całe Savoir Vivre to jedna, wielka, tłusta świnia, która nakazuje kłamać w żywe oczy…

czwartek, 1 sierpnia 2013

NOTABLE (wersja pierwotna)

NOTABLE - wersja pierwotna licząca 31 021 znaków ze spacjami.
(niedoczytanie regulaminu) :D

---




            Na tym świecie chyba nie ma dla mnie miejsca.
            Piątek, 12 lutego, a ja siedzę na ławce w parku w zapadłej, polskiej mieścinie.
Wszyscy gdzieś gonią, pędzą, nie wyrabiają się na zakrętach, przeklinają, palą, krzyczą, śmierdzą, piją wódkę, czasem piwo.
-         Można? – zapytał mnie po chwili jakiś chłopak, starszy ode mnie, właściwie już mężczyzna.
-         Jak trzeba, to można.
Siadł koło mnie i milczał. Aktówkę, którą trzymał w ręce, położył na kolanach. Otworzył ją i wyjął cienką książkę w ładnej, niebiesko-różowej okładce.
-         Nabokov? – zapytałam nieśmiało.
Spojrzał na mnie ze zdumieniem.
-         Ile ty masz lat?
-         Osiemnaście.
-         I znasz Nabokova? – zaśmiał się, po czym zaczął nerwowo wyciągać papierosa z kieszeni swojego czarnego płaszcza.
-         Znam – odparłam krótko i z plecaka wyjęłam książkę o tym samym tytule, tylko w innym wydaniu – Skończyłam ją dzisiaj.
      Schował książkę z powrotem do aktówki, odwrócił się do mnie i patrzył tak na mnie. Idąc w jego ślady, schowałam swoją książkę z powrotem do plecaka i popatrzyłam na niego. Kończył palić papierosa.
-         To niezdrowe – stwierdziłam.
-         Nawet bardzo.
Poczułam się dziwnie pokrzepiona jego obecnością i całą w ogóle tą sytuacją.
***
5 godzin wcześniej
-         Idziemy na wagsy? – zapytał mnie Siwy, mój przyjaciel od zerówki. Odkąd tylko pamiętam, holuję go – ściąga ode mnie, kiedy tylko się da.
-         Nie, dzięki.
-         No weź, zarąbałem kartę ojcu, a znam pin. Kupię ci coś.
Spojrzałam na niego tylko i poszłam pod salę od angielskiego.
Siwy jednak zrobił swoje, zamiast mnie – wziął na „wagsy” Mariolkę, której szczerze nie znoszę. Wie o tym, więc pewnie zrobił mi specjalnie na złość. „Mari”, jak to siebie samą określała, według mnie, leciała tylko na kasę Siwego – a ściślej mówiąc – na kasę jego ojca. Ten jednak w ogóle nie chciał mnie słuchać i wszystkie moje próby ukazania mu prawdziwego oblicza Boskiej Mari, kwitował: „Ty po prostu od zerówki się we mnie kochasz i jesteś zazdrosna!”. Zapewne tak właśnie było.
      Nie było pani Niewadzkiej od chemii, więc odwołali mi ostatnią godzinę. Wróciłam do domu wcześniej. Ojciec jak zwykle kłócił się przez telefon, tym razem chyba z dostawcą prądu. Wychowuje mnie sam, tyra na trzy etaty, a każda instytucja próbuje wydrzeć od niego ostatnie pieniądze. Nie wiem, czy oszukują tak wszystkich, czy akurat nieszczęśliwie padło na mojego tatę.
-         Jak było w szkole? – zapytał po skończonej konwersacji z przemiłym pracownikiem korporacji X.
-         Niewadzka znowu nie przyszła.
      Minutę po wypowiedzeniu tych słów, usłyszałam krzyk Pani Siwickiej, matki Siwego – mieszkali w mieszkaniu naprzeciwko. Ojciec od razu dostał ataku paniki i szybko wybiegł na klatkę schodową.
-         Tadek, Tadek, ratuj! – wołała przez łzy Pani Siwicka. Nigdy nie widziałam jej w takim stanie.
-         Co się stało?
-         Mój Bartek! Mój Bartek!! Bartek... Zabili... Mojego Bartusia...
     Stałam w progu i czułam, jak nogi uginają się pod moim ciężarem, jak nagle tracę panowanie nad swoim ciałem. Pierwszy raz w życiu nie umiałam odróżnić sufitu od podłogi, ani głosu Pani Siwickiej od głosu mojego taty.
     Rodzice Siwego rozwiedli się osiem lat temu, ojciec znalazł sobie kochankę i jako bogaty biznesmen ułożył sobie życie na nowo, miał nawet dzieci. Matka zaś wylądowała z powrotem w blokach w naszej mieścinie, gdzie się wychowała. Siwy mieszkał z Panią Elizą, poznałam go jak przyjeżdżał do babci, która mieszkała w naszym bloku. Miałam wtedy sześć lat. Dwa lata później babcia Lena umarła, a ich mieszkanie było wynajmowane uciążliwym studentom. Po rozwodzie, Pani Eliza wyrzuciła studentów i wróciła do nas. Porzuciła życie w willach i pałacach na rzecz swojej własnej godności i własnego honoru.
     Siwy tydzień wcześniej przyszedł do mnie strasznie struty i przygnębiony, ale myślałam, że to robota jego „spraw sercowych”, które zmieniały się co trzy dni. Teraz jednak wiem, że to nie była jakaś tam sprawa i że na pewno nie była sercowa...

***
-         Zdarzają się mgnienia, kiedy wszystko staję się potwornie bezdenne, głębokie, kiedy wydaję się, że tak strasznie jest żyć, a jeszcze straszniej umrzeć.”[1] To ostatnie zdanie, jakie dziś przeczytałem, zanim mi nie przerwałaś.
-         Przepraszam – wyszeptałam i oddałam się głuchemu milczeniu.
      Patrzyłam na tych ludzi strapionych codziennością, zabieganych i goniących jakieś niewidzialne cienie własnych marzeń. Tak strasznie zrobiło mi się ich szkoda i tak straszliwie mocno chciałam ich ostrzec, żeby przestali to robić. Żeby przestali patrzeć tylko na samych siebie, żeby czasem też zauważyli człowieka obok. Bo jeśli tego nie zrobią, to... Skończą, jak Bartek...
-         Czasem się zastanawiam – powiedział po chwili – dlaczego budzę się w  środku nocy, akurat o tej godzinie. Co się wtedy dzieje? Czy jeśli budzę się i patrzę na zegarek, i widzę tam 4:07, to coś znaczy? Czy to godzina jakaś ważna dla mnie? Rozumiesz, o co mi chodzi? Czy może rodzi się w tej chwili ktoś, kto będzie dla mnie ważny, albo czy umiera ktoś, kogo znałem, a może nawet kochałem? Po prostu zastanawiam się czasem, czy jeśli umrze ktoś, kogo straciłem i kto nie chce mnie znać, z kim się nie mogę zobaczyć i nawet nie wiem, co teraz robi... To, rozumiesz... Czy poczuję to, że już go nie ma? Czy może będę dalej tak samo żył? Pełzał jak te szczury i stał w metrowych kolejkach w supermarkecie... Chciałbym tylko mieć gwarancję, że wyczuję ten moment. Potraktuję go jako zgodę na inne życie, na to, żeby zacząć od nowa. Rozumiesz... Że od tej 4:07 już mogę pokochać kogoś innego.
-         A bez tej 4:07 nie możesz?
-         Obiecałem, że na zawsze – odparł po czym odwrócił wzrok i spojrzał na oddalający się w kierunku przystanku autobusowego tłum.
Zaśmiałam się.
-         Co cię tak bawi?
-         Przecież „na zawsze” nigdy się nie kończy – spojrzałam na niego. Wyciągnął kolejnego papierosa i zapalił go.
-         Więc po jaką cholerę ja to obiecywałem? – zapytał retorycznie i jednocześnie strasznie nerwowo, po czym zaczął robić kółka z papierosowego dymu.
Wzruszyłam ramionami.

***

       Następnego dnia przy wejściu do szkoły stała Boska Mari ze swoimi przyjaciółkami. Nie było w tym nic dziwnego, stały tam zawsze o tej porze. 7:45. Stawiając ospałe i smutne kroki po schodach, usłyszałam, jak Mari mówiła tylko:
-         No i Siwy mi kupił taką zajebistą spódnicę, mówię wam, kosztowała dwie stówy, ale się nawet nie zawahał przy kasie. Przy okazji zapamiętałam PIN do karty jego ojca. Zwinęłam mu ją, jak mnie zapalczywie całował. Frajer – zaśmiała się wymachując złotą kartą – nawet się nie skapnął, bo jeszcze nie dzwonił z wyrzutami.
-         I już raczej nie zadzwoni – skwitowałam sucho, po czym weszłam do szkoły i od razu uciekłam do łazienki, gdzie się rozpłakałam.
       Kilka dni później okazało się, że Siwy wszedł w zatarg z miejscowymi chuliganami. Na początku podejrzewałam, że mogło chodzić o narkotyki, albo coś. Ale nie. Jak to zeznał jeden z nich, Siwy wpadł kiedyś na ich głównego przywódcę i go zwyklinał, a tamten stwierdził, że jako „najwyższy ziom” tej okolicy musi dbać o swój honor i nie pozwoli się tak obrażać. Miało się skończyć na zwykłym pobiciu, ale, jak to on ujął – „niestety nie wyszło”.
       Te wydarzenia utwierdziły mnie w przekonaniu, że nie pasuję do tego świata. Wszystko zabrnęło gdzieś za daleko. Ludzie zgubili granice i poczucie bezpieczeństwa, postawili się na szczycie światowej hierarchii uzurpując sobie prawo do tworzenia prawa, łamania prawa i wyciągania z tego konsekwencji. Teraz już wiem, że jeśli rządzi człowiek, inni ludzie tylko na tym cierpią.
        Brutalną prawdą było to, że razem ze śmiercią Siwego straciłam jedynego przyjaciela. Zostałam sama i nie wiedziałam, co robić. Codziennie chodziłam na cmentarz i kładłam na jego pomniku herbacianą różę – bo właśnie taką kupował mi zawsze na dzień kobiet, urodziny i imieniny.
        „Kiedyś zabiorę cię do Paryża do Disneylandu, kupię ci Myszkę Miki i pozwolę ci na chwilę myśleć, że jesteś prawdziwą księżniczką. Potem będziemy musieli wrócić na nasze zadupie, do naszego nędznego, smutnego życia. Ja znowu pójdę na wagary, ty znowu zrobisz mi ściągę. Ale czy to ważne? Przez trzy dni będziemy w Disneylandzie, jak prawdziwi królowie, jak bogate dzieciaki z amerykańskich filmów. Tylko ja, ty i nic poza tym. Żaden problem, żadna gówniana książka ze zbioru lektur. Rozumiesz? Jak weźmiesz „Nad Niemnem” albo „Przedwiośnie” to cię uduszę. Mam dość pieprzenia o maturze, dość chorej sytuacji z moim ojcem. Matka płacze, a ja udaję, że mnie to nie rusza i wydaję bezmyślnie pieniądze ojca, który myśli, że może mnie kupić. Zostałem honorowo sprzedany w wojnie ludzi, którzy kiedyś codziennie mówili sobie kocham, a dziś... Ty razem ze swoim ojcem ledwo wiążesz koniec z końcem, wielkie korporacje uwiesiły się na waszych szyjach i tylko czekają, aż się poddacie i przestaniecie dzwonić wojując o każdy grosz. Zajebiście się będziemy bawić w tym Disneylandzie, czuję to. Trzy dni zajebistego myślenia o niczym.”

         W czerwcu, dwa dni po zakończeniu roku szkolnego, zaczęłam pracę jako kelnerka w knajpie na rogu naszego zapadłego miasta. Trudno mi się było tam odnaleźć, całe to towarzystwo nie było w moim typie. Na wieczornych zmianach łyse typy z dziarami na pół ciała nie umieli powstrzymać się od złośliwości i erotycznych komentarzy na temat mojego wyglądu. Czułam się paskudnie bezradnie jednocześnie wiedząc, że nie mam wyjścia i muszę pomóc w jakiś sposób ojcu. A sposób był jeden – pracować, a nigdzie indziej zatrudnić mnie nie chcieli.
         12 czerwca skończyłam pracę około trzeciej w nocy. Zwykle odprowadzał mnie do domu jedyny życzliwy człowiek pracujący w tym miejscu – Norbert, barman. Tego dnia jednak go nie było, ponoć pokonała go straszliwa choroba. Ja jednak podejrzewam, że poznał kolejną panienkę, której musiał pokazać swój dom. Została mi taksówka. Na moje szczęście, nawet nie musiałam nigdzie dzwonić. Akurat kiedy wychodziłam z pracy, spostrzegłam błękitny samochód ze świecącym napisem „TAXI” na górze. Pomachałam ręką i kierowca zatrzymał się tuż przede mną.
-         Na Tulipanową poproszę – powiedziałam pospiesznie. Byłam straszliwie przejęta, bardzo się bałam.
-         Nie wiem, czy zauważyłaś, że na Tulipanowej nie rośnie ani jeden tulipan. Tak samo na Kwiatowej nie ma w ogóle kwiatów, są same sosny. Nie wiem, kto wymyślał nazwy tych ulic – odpowiedział kierowca sprawnie ruszając z miejsca. Znałam ten głos. Ten ciepły, ale przejmująco smutny głos.
      Mężczyzna odwrócił się do mnie i spostrzegłam tę charakterystyczną twarz. W pierwszym momencie nie byłam pewna, potem jednak ujrzałam tę samą aktówkę, co wtedy. Leżała na przednim siedzeniu, otwarta. Wypadała z niej „Maszeńka” Nabokova.
-         Jeszcze nie skończyłeś tej książki? – zapytałam cicho.
-         Przeczytałem ją dokładnie dwadzieścia siedem razy.
-         Po co?
-         Za każdym razem znajduję w niej coś nowego. Trudno to wytłumaczyć. To taka książka, która zawsze jest ze mną i jak mi smutno, albo nie mam już co robić, to otwieram ją i czytam. Nieważne, gdzie zaczynam, teraz już i tak znam ją prawie na pamięć. Mimo to, ciągle mnie bawi, kiedy Ałfierow mówi na Ganina „Gleb” – wytłumaczył mi z szerokim uśmiechem na twarzy.
      Nie widziałam tego uśmiechu, ale słyszałam go. Są takie uśmiechy, których nie trzeba widzieć, a człowiek wie, że są. I to był właśnie jeden z nich.
      Dotarłam na Tulipanową szybko i bez problemu. Oh, mój Boże, jak ja cieszyłam się, że trafiłam na tę błękitną taksówkę!

      Tydzień później miałam znowu wieczorną zmianę. Około dwudziestej trzeciej w lokalu zaczyna robić się nieprzyjemnie. Wychodzą normalni ludzie i przychodzą niewarte uwagi typy, których wciąż się boję. Tego wieczora dokładnie o dwudziestej trzeciej dwadzieścia siedem do środka wszedł jakiś dryblas, wielki i szeroki, ledwo zmieścił się w drzwiach. Spojrzał na mnie i na szefa stojącego za barem. Szef skinął mi głową, co oznaczało, że mam przyjąć zamówienie od dryblasa. Siadł pod oknem razem ze swoimi dwoma innymi dryblasami.
-         Nic nie chcemy – powiedział ten największy od razu, kiedy podeszłam do stolika.
-         W takim razie proszę wołać, jeśli coś się zmieni – powiedziałam miło i cicho.
-         Usiądź – wskazał mi miejsce naprzeciwko.
      Jego przenikliwy wzrok sprawił, że w jednym momencie serce zaczęło mi walić jak głupie. Przestraszyłam się i nawet nie zawahałam się, żeby odmówić.
-         Musimy porozmawiać – zaczął cicho.
-         T... T... Tak?
-         Potrzebuję odkupienia.
      Trzy dni później poszłam na cmentarz odwiedzić Siwego i zmienić różę na nową. Obok jego pomnika stał ten sam dryblas, który zaczepił mnie w knajpie. Cofnęłam się z przerażenia. Po chwili ujrzałam jednak, że ten wielki, szeroki facet klęczy na betonie przed grobem Siwego i płacze.
      Cicho podeszłam, wzięłam wczorajszą różę i do wazonu wsadziłam świeżą. Dryblas spojrzał na mnie i szybko otarł łzy.
-         Nie chciałem go zabić, naprawdę – powiedział cicho i straszliwie się rozpłakał.
Nie wiedziałam, co mam zrobić. Bałam się go.
Podszedł do mnie i złapał mnie za dłonie, po czym mocno mnie przytulił.
-         Potrzebuję odkupienia – szepnął – tak bardzo go potrzebuję...

      Zaczął się lipiec. Wyjechałam na tydzień na Mazury. Od razu po powrocie postanowiłam odwiedzić Siwego z bukietem siedmiu róż. Kiedy doczłapałam się do grobu, zobaczyłam pod wazonem złożoną na pół kartkę.
„Droga Panno od Róż,
Właściwie nie wiem, czy droga czy tania. Chuj mnie powinno to obchodzić, tak jak nic mnie nigdy nie obchodziło.
12 lutego mój świat zamienił się w horror. Śnił mi się Hunter, potem Dexter, jeszcze wcześniej Dalida. Nie znam tych ludzi, nigdy ich nie widziałem, ale mówię tak na nich. Wierzę, że mogę nadać znaczenie moim snom, jeśli nazwę ich prześladowców. Tego dnia wszystko zmierzało ku samozagładzie, Hunter zabił Dextera, a Dalida śpiewała im piosenki o miłości. Obudziłem się w psychozie, dotknięty brakiem jakichkolwiek hamulców, pierwszy raz w życiu widziałem ludobójstwo. To było tak straszliwie realne.
Matka z rana mnie wyklęła, powiedziała, że jestem jebanym gówniarzem i powinienem dostać od życia jeszcze jakiegoś kopa, bo fakt, że ojciec mnie bił i trafił do pierdla – to za mało. I kiedy ten fagas na mnie wpadł, kiedy powiedział mi, że matka musiała mnie nie kochać, że jestem zwyczajnym blokersem i tylko umiem straszyć, że na pewno ni chuja nie umiem porządnie uderzyć... Załączył mi się honor mode, a ja przecież nigdy nie byłem honorowy. Wpadłem w szał i zacząłem go okładać, kumple stwierdzili, że mi pomogą. Ale nie umiałem przestać... Odciągali mnie od niego, ale dostawali za to w ryj i uciekali, żeby nie skończyć jak on. Potem leżał cały w kałuży krwi i ledwo zipał, a ja jeszcze kopałem go po brzuchu, żeby mieć pewność, że nigdy się nie obudzi. Zastanawiałem się, czy jemu też śni się teraz Hunter i Dexter i czy słyszy właśnie piosenki Dalidy, potem zacząłem się zastanawiać, dokąd trafi – czy na Saszerów, czy do Nieba. Uciekłem w jakiś tajemniczy zaułek, gdzieś pomiędzy Niezapominajki i Kwiatową, na której nie rośnie żaden kwiatek.
Brat wyrwał się z tego domu i wyszedł na ludzi, a ja zostałem z matką. Pierdolony ze mnie Prometeusz, chciałem ją zbawić, a doprowadziłem do własnej śmierci. Tak, bo ja już właściwie nie żyję. 12 lutego umarło we mnie wszystko. Krew krąży, wstaję, jem i kładę się spać, i każdego dnia umiera mnie coraz więcej. Nie umiem tego zatrzymać, nie umiem nie śnić o niczym. Hunter poluje na mnie co noc, Dalida zaczyna wyć i skowyczeć, a Dexter uprawia seks z moją matką. I czuję się, jakbym codziennie ćpał, cały świat wiruje i tańczy ze mną jakieś pojebane tango. Jednego dnia jestem sam, a potem się troję i znowu jest nas sześciu, znowu każdy z ich cieni mówi mi jak mam żyć, a innego dnia przeklinają mnie i wyzywają od najgorszych. Nie umiem poradzić sobie z inwazją na moje sumienie, chociaż już prawie skazali mnie na podzielenie losu ojca. To nie jest tak, że nie chcę tam iść. To po prostu nie jest wystarczająca kara za to, czego się dopuściłem.
Tylko Ty możesz mi pomóc, tylko jednego potrzebuję – odkupienia.
Będę czekał od 15:00 w tym samym zaułku, 9 lipca. Tylko Ty możesz mnie odnaleźć. I cokolwiek by się nie stało, nigdy nie obwiniaj siebie, to nigdy nie była Twoja wina.
                                                                                    Filip Płoński.”

        Niewiele myśląc, zwinęłam szybko kartkę na cztery, wsadziłam do kieszeni i udałam się w kierunku tajemniczego zaułku. Tworzyły go dwie stare kamienice na Kwiatowej. Szybko się okazało, że to ślepa uliczka, w rogu której stały ogromne kosze na śmieci. Tuż nad nimi znajdowały się schody ewakuacyjne, mniej więcej tak, jak to jest pokazane na amerykańskich filmach. Właśnie do tych schodów przyczepiony był mocny sznur i właśnie nad tymi koszami na śmieci wisiało bezwładne ciało Filipa. Kiedy tylko to zobaczyłam, zaczęłam krzyczeć jak najgłośniej tylko mogłam. Nikt nie przyszedł, zawróciłam i zaczęłam biec, ile tylko sił miałam w nogach. Czy nie zdążyłam? Czy gdybym przyszła pięć minut przed 15:00, on by jeszcze żył?
         Wpadłam na jakiegoś mężczyznę na ulicy, cała zapłakana, rozedrgana i przerażona. To właśnie on mi pomógł i tylko dzięki niemu udało mi się przetrwać tę całą makabrę. Potem musiałam składać setki wyjaśnień i zeznań, oddać ten list, który znalazłam. I wydawało im się, że jeśli pozbawią mnie tego wszystkiego, że jeśli pomogę im odtworzyć to wszystko po kawałku, jeśli wyspowiadam się z każdej minuty mojego życia odkąd wróciłam z Mazur – to że to wszystko po prostu z mojego życia zniknie, że mnie w ten sposób po prostu oczyszczą. A ja jedyne czego nie mogłam zrobić, to przestać o tym myśleć. Kiedy zamykałam oczy widziałam ten cholerny gruby sznur, twarz Filipa i jego smutnie wiszące ciało.
         Kiedyś Norbert odprowadzając mnie do domu, powiedział:
„Świat zwariował! Stałem dziś trzydzieści minut w pierdolonej kolejce po bułki. Skoro tyle czasu stoi się po zwykłe bułki, to ile czasu stoi się w kolejce na przykład po takie super bułki? We Francji mają przesrane z tymi bagietkami... Właściwie to poznałem fajną pannę w tej kolejce. Powiedziała mi: kajzerki mają tyle kalorii, co Big Milki. Na co ja, że na jej miejscu wolałbym zjeść już Big Milka niż mało smaczną kajzerkę. A wiesz co ona powiedziała? Żadna dziewczyna tak nie powie! Powiedziała, cytuję, słowo w słowo: chuj z kaloriami, ja po prostu lubię kajzerki. Pokazała mi, że jest super wyzwoloną kobietą, która nie dba o to, co je, a mimo wszystko została ograniczona przez pierdoloną kolejkę. Śmieszne to, śmieszne. Naprawdę długa była ta kolejka. Powiedziałbym, że w chuj długa, ale przy tobie mi nie wypada, więc tak nie powiem. Narzekam na ten sklep, a jutro i tak znowu tam pójdę. Naprawdę ten świat się jakiś pojebany zrobił.”
Miałam ochotę do niego pójść i przyznać mu rację...
        Na tydzień po śmierci Filipa, kiedy już stwierdzono, że to na sto procent było samobójstwo, zaplanowano pogrzeb. Wybrałam się na niego, czułam się do tego niejako zobowiązana. Na krzesłach tuż przy trumnie ujrzałam matkę Filipa (jak podejrzewam, to była matka) i tajemniczego mężczyznę z niebieskiej taksówki. Byłam zdumiona, zdziwiona, przejęta, przerażona i przeraźliwie smutna. Nie umiałam z siebie wykrzesać nic oprócz łez, które bezwładnie ześlizgiwały się po mojej twarzy.
        Na cmentarzu poczułam jeszcze większe przygnębienie. Potem zresztą zaczął padać deszcz, który spotęgował moje złe uczucia. Schowałam się pod daszkiem pobliskiej kapliczki, zresztą jak większość ludzi. Koło mnie stał fan „Maszeńki” w letnim, czarnym płaszczu. Nic nie mówił, patrzył tylko czasem w moją stronę i próbował złapać mój wzrok, ale ja bardzo szybko go odwracałam. Mieliśmy podobne wyrazy twarzy, puste i bezdenne, cicho i bezdomnie łkające, proszące o jakiekolwiek odpowiedzi. Bo choć susi, wyglądaliśmy wciąż na zmartwionych, jakbyśmy nie wiedzieli, co zrobić, dokąd dalej iść. A to przecież było jasne; trzeba opuścić bramy tego cholernie smutnego miejsca i wrócić do domu, żeby pogrążyć się w jeszcze głębszym smutku, żeby jeszcze niżej upaść.
Wszyscy ludzie już poszli, nawet jego matka zdecydowała się wyjść. A my obydwoje staliśmy pod tym jebanym daszkiem i słuchaliśmy, jak deszcz wybija smętne symfonie o byciu nikim.
-         Zostawił mnie. Pierdolony – przerwał milczenie i wyjął z kieszeni płaszcza pogniecionego papierosa, po czym zapalił go nerwowo.
Milczałam.
-         Zostawił mnie w tym gównie. Mieliśmy zawsze być razem. Już go prawie stamtąd wyciągnąłem, a on zabił tego małolata. Wszystko zatoczyło jakieś beznadziejne koło.
-         Co na to Nabokov?
Zastanowił się chwilę.
-         Gdzieś tam w „Maszeńce” mówi, nie daję sobie uciąć, że słowo w słowo: „Dławiące poczucie osamotnienia ogarnia nas zawsze, gdy drogi nam człowiek oddaje się marzeniu, w którym nie ma dla nas miejsca.” I on właśnie to zrobił. Spełnił swoje marzenie beze mnie.
-         Chyba nie chcesz zrobić tego samego?
-         Teraz nawet w piekle mnie nie będą chcieli. Dokąd my trafimy, do cholery? Do jakiegoś odbicia zaułku na Kwiatowej, jakiejś kalkomanii tego pojebanego świata. Znowu utkniemy w korku, kolejce czy innym gównie. Nigdy się od tego nie uwolnimy. Od jakiejś pieprzonej globalizacji, prywatyzacji i innych –acji. Zawsze już będzie tak samo, niezmiennie. Że bogate korporacje będą rządzić siedmiomiliardowym ludem swoich mrówek, będą nam robić z mózgu sieczki, sprawią, że ludzie coraz bardziej będą się nienawidzić. Zniszczą szacunek, zniszczą te wszystkie wartości, które i ja, i ty uważamy za ważne. Ale potem tacy jak my znikną, i nikt już nie będzie znał znaczenia słowa „rozwaga” ani „powaga”, ani tym bardziej „przyjaźń”, wszystko rozbije się na jakieś cząstki, z których pozostali będą układać mozaiki i mówić, że to jest piękne, ale żadne z nich nie będzie tego rozumieć, żadne z nich nie będzie umiało tego wytłumaczyć.
Wzruszyłam ramionami, po czym wyszłam spod daszku i stanęłam trzy kroki przed nim.
-         W Petersburgu też dziś pada deszcz – rzuciłam, po czym oddaliłam się w stronę wyjścia i pan Płoński został tam sam.

      23 lipca wyszłam na poranny spacer i spotkałam Norberta.
-         Siema śliczna – zawołał od razu, kiedy mnie tylko zobaczył.
-         Ema, ema – odparłam sucho i mało energicznie.
-         Znowu z tej kolejki wracam – powiedział wesoło wymachując reklamówką z kajzerkami w środku.
      Norbert był typowym bananem, synem bogatych rodziców. Pracował w knajpie tylko dlatego, że mu kazali. Nawet tego dnia był wylansowany; Vansy za dwie stówy, spodenki Addidasa i bluzka jakiegoś angielskiego sklepu, o którym nawet nigdy wcześniej nie słyszałam. Wszystko firmowe, nie-tandetne, ponoć porządne. Wyroby wielkich korporacji, które każą nam wierzyć w pieniądz, każą nam traktować ich jak bogów. Tak strasznie mnie to zasmuciło, tak bardzo chciałam już od niego odejść i wrócić do mojego ciasnego domu, do mojego ojca, który znowu gdzieś po cichu płakał z samotności. Chciałam go przytulić i powiedzieć, że nie potrzebuję Vansów i Conversów, że mogę dalej chodzić w moich trampkach za trzy dychy z Biedronki, że nie muszę jechać na wakacje do Miami, tylko mogę wyjechać z nim znowu do Krakowa. Tak wiele chciałam mu powiedzieć, tak bardzo często chciałam z nim porozmawiać, ale on nigdy nie miał czasu, nigdy nie było go w domu, a jeśli już był, padał ze zmęczenia i od razu usypiał.
       Przez cały czas moich rozmyślań, Norbert zapalczywie mi o czymś opowiadał. Ocknęłam się, kiedy powiedział:
-         Pierdolone technoboje.
-         Hm?
-         No zamiast kupić se słuchawki, to puszczają muzykę z telefonów. I jak się wożą jeszcze. Zobacz, zobacz – powiedział zarozumiale i skinął głową w stronę dwóch chłopaków idących chodnikiem w nisko opuszczonych spodniach. Słuchali remiksu piosenki „Coco jambo” ...
-         A, no – przytaknęłam ospale.
-         Dobra mała, ja lecę, bo się umówiłem z tą dziewczyną, o której ci mówiłem.
-         Z tą niskokaloryczną?
-         Ta jezd! – zawołał radośnie i zniknął gdzieś w tłumie ludzi spieszących się po własne marzenia.

      Ten dzień może nie byłby najgorszy, ale na domiar złego pięć minut po spotkaniu z Norbertem wpadłam na Boską Mari...
-         AAAAA! – pisnęła na mój widok – Lusia!
      Mówiła na mnie „Lusia”. Ja pierdolę... Wszystko dlatego, że miałam kiedyś suczkę, taką bernardynkę, i nazwałam ją Lusia...
-         Mari... – szepnęłam – jak dobrze cię widzieć...
-         Cóż za piękny dzień! – zawołała radośnie potykając się o nierówny chodnik naszej mieściny. Też se wykoncypowała – takie szpile w tym mieście założyć – to samobójstwo...
-         Cudowny! – odparłam ironicznie i szukałam jakiejś wymówki, żeby tylko zakończyć tę jałową rozmowę.
-         Tęsknię za Siwym – wypaliła.
-         Co ty wiesz o tęsknocie, Mari... – powiedziałam smutno.
-         Trochę wiem. Jak Mirek mnie zostawił, nie wiem, czy go kojarzysz. Ten taki, co sklep prowadzi z kosiarkami...
-         Ten, co ma ze czterdzieści lat? – zapytałam zszokowana.
-         No, czterdzieści jeden i pół. W każdym razie, jak mnie zostawił, bo wolał wrócić do swojej żony i dzieci, to strasznie tęskniłam. Wiesz, taka tęsknota jest straszna, jak musisz kogoś codziennie widywać i udawać, że się nie znacie. To znaczy, tak wypadałoby zrobić, ale ja zawsze do niego krzyczę uśmiechnięta „Hej kochanie”, żeby mu dopierdolić za to, co mi zrobił. Jego żonę ściska z zazdrości, bo jest brzydka w chuj i nie goliła nóg chyba od podstawówki. A za Siwym tęsknię trochę inaczej. Budzę się i jakoś tak mi smutno kiedy wiem, że nie ma z kim iść na wagary, i nikt nie kupi mi już ładnej spódnicy, nikt już nie powie mi „ładna jesteś, ale zajebiście głupia”. Teraz po prostu wstaję i już tego nie ma; to tak, jakby ktoś odgryzł kawałek jabłka i chciał mi je dać mówiąc: „masz ślicznotko, to piękne, calutkie jabłko jest dla ciebie”. A ja bym powiedziała: „może jestem głupia, ćwoku, ale to jabłko jest nadgryzione”. I tak już chyba jest, Lusia, że jak ktoś umiera, to świat się staje właśnie taki nadgryziony. Tylko, że jabłko to już chyba się nie zagoi, a ludzie to się rodzą cały czas i światu to nie robi chyba takiej różnicy, jak temu jabłku. Ale tęsknię za tym odgryzionym kawałkiem, Lusia. Tęsknię za nim.
Spojrzałam na nią.
-         Wiesz co, Mari?
-         Co?
-         Ładna jesteś, ale zajebiście głupia.
      Wróciłam do domu i spotkałam w nim tatę, który znowu siedział przy stole przeglądając rachunki.
-         Kocham cię, tato – powiedziałam i dałam mu buzi w czoło.
-         Ja ciebie też, maleńka. Dobrze cię mieć – odparł ciepło, po czym na chwilę się uśmiechnął, a potem znowu wrócił do swoich obliczeń.
-         Tato? Czy ktoś będzie za nami tęsknił, kiedy umrzemy? Na przykład jutro? Co jeśli jutro umrzemy?
-         Co to za pytanie, córcia... Na pewno ktoś będzie tęsknił.
-         Bo jeśli nikt by nie tęsknił, to właściwie ta śmierć jest taka niepotrzebna, nie?
-         Nie wiem... Każda śmierć jest chyba niepotrzebna, ale konieczna – zadumał się na chwilę. Zdjął okulary i potarł oczy.
Wzruszyłam ramionami i zaczęłam szykować się do pracy.


      Tego wieczora w knajpie było wyjątkowo spokojnie. Jak się okazało, Norberta zwolniono, więc znowu nie miałam pojęcia, jak wrócę do domu. O trzeciej trzydzieści wyszłam przed lokal z lekką paniką ściskającą mi oddech, z lekkim przerażeniem kontrolującym moje ruchy, z cichą paranoją każącą mi się rozglądać maniakalnie na wszystkie kierunki. I znów zobaczyłam ten samochód, tę błękitną taksówkę. Nie machałam, ale ona i tak zatrzymała się tuż przede mną.
-         Pani na Tulipanową? – zapytał pan Płoński.
-         Zgadza się.
-         Niech wsiada zatem. Na koszt firmy.
     Wsiadłam posłusznie do samochodu.
-         Czemu jesteś taksówkarzem?
-         Nie jestem, zastępuję czasami kumpla.
-         Ładny kolor ma ten samochód.
-         Kumpel malował, żeby się wyróżniała ta taksówka jakoś. Czy jeśli odwiozę cię na tę przeklętą Tulipanową, zaprosisz mnie na herbatę?
-         O czwartej nad ranem? – zapytałam zdumiona.
-         Tak bardzo potrzebuję niesamotnej herbaty...
      Zatrzymał się pod moim blokiem, właściwie tuż przed wejściem na moją klatkę. Wczłapaliśmy się na trzecie piętro i zaprosiłam go do środka. Posadziłam go przy stole w kuchni i nastawiłam wodę na herbatę.
-         Jak tam twoja 4:07? – przerwałam milczenie.
-         W dupie już to mam. Te obietnice to gówno. Nigdy niczego nie obiecuj. Dla mnie to zawsze była jakaś świętość. Ona mi obiecała, że jeśli odejdzie, to będzie szczęśliwa; tylko dlatego jej na to pozwoliłem. A ona co? Odeszła do jakiegoś przydupasa, który wsadził ją do burdelu. Rzeczywiście, szczęśliwe życie.
Zamurowało mnie.
-         Jak się obudziłem wczoraj, była dokładnie 4:07. Pierwszy raz w życiu obudziłem się właśnie o tej godzinie. Pół roku temu podałem jakiś z dupy przykład, chcąc przeżyć inteligentną rozmowę na ławce w parku, bo to przecież takie modne. I dotarło do mnie, że to jest właśnie ten moment, ta czwarta zero siedem, o którą tak długo się modliłem. Że teraz już mogę zacząć wszystko od nowa, chociaż nie ma jej, nie ma już Filipa, a matka siedzi w psychiatryku z depresją. I wczoraj też wziąłem od kumpla taksówkę i jeździłem w kółko po mieście i żadne z tych miejsc nie było mi znane. Poczułem się tak kompletnie obcy, tak niesamowicie odizolowany od tego miasta, które mnie przecież wychowało. Od miasta, które pozwoliło mi poczuć jak to jest uderzyć własnego ojca, kiedy broni się matki. Od miasta, które zesłało na mnie tyle gówna, które zabrało mi brata, które sprawiło, że moja matka nic nie mówi, które kazało mi siąść na tej pierdolonej ławce w parku 12 lutego. Wiedziałaś już wtedy?
-         Że Siwy nie żyje?
-         Mhm – przytaknął i wyjrzał za okno.
-         Wiedziałam.
-         Ja też już o wszystkim wiedziałem. I, kurwa, usiedliśmy na jednej ławce w tym samym, pierdolonym parku. Jak to możliwe? Jak wytłumaczysz to, że ty w plecaku, a ja w aktówce, mieliśmy te same książki? Że dokładnie cztery miesiące później zatrzymałaś akurat TĘ błękitną taksówkę? Że pół roku po pierwszym spotkaniu z tobą obudziłem się dokładnie o godzinie, o której ci wtedy mówiłem?
-         Nie wiem... – wyszeptałam, po czym wyłączyłam gwiżdżący czajnik.
      Nalałam wody do dwóch kubków i postawiłam je na stole. Usiadłam na krześle naprzeciwko niego i obserwowałam wskazówki zegara, które pokazywały mi uczciwie godzinę czwartą.
      Przez godzinę siedzieliśmy w milczeniu, pijąc tylko herbatę i patrząc co jakiś czas za okno.
-         Skoro już to wszystko się tak potoczyło... – zaczął niepewnie – To może zaczniemy wszystko od nowa?
      Spojrzałam na niego. Miał brązowe, roztrzepane włosy, brązowe oczy i śmieszne policzki. Siedział prosto, jakby na zawołanie ortopedy, który karci wszystkie garbiące się dzieci. Jego twarz w tamtym momencie nie zdradzała żadnych emocji – nie było na niej bólu, cierpienia, rozczarowania, niczego, co mógłby czuć człowiek, który przeżył tyle tragedii.
      I właśnie wtedy dotarło do mnie, że on w ten sposób zaczyna wszystko od nowa, że jego faktycznie na to stać. Szybko podeszłam do lustra i zobaczyłam ten sam, pusty wyraz twarzy, który nie mówił nic.
-         Tak – odparłam dalej przeglądając się w lustrze – Wypadałoby tak zrobić.
-         Lubisz Waitsa? – zapytał nagle.
-         Toma Waitsa?
-         Mhm.
-         Lubię Waitsa.
-         Wiem, że zabroniłem ci tego robić, ale obiecaj mi, że zatańczymy kiedyś tango do jego piosenki.
Zaśmiałam się.
-         Obiecuję.


***

12 września, a ja siedzę na sali lustrzanej Miejskiego Domu Kultury.
-         Dawaj, Lusia, tańczymy to tango – zawołał do mnie.
Kiedy usłyszał, jak mówi na mnie Mari i dlaczego, od razu to podchwycił.
-         Nie zatańczę tego, do cholery. Jakieś posrane to tango!
-         Obiecałaś!
Zastanowiłam się chwilę.
-         Po jaką cholerę ja to obiecywałam? – zapytałam retorycznie.
Wzruszył ramionami.


[1] Vladimir Nabokov – „Maszeńka”