niedziela, 16 czerwca 2013

Rewolucja

REWOLUCJA - opowiadanie na konkurs Chopinowski organizowany przez III LO w Otwocku im. Juliusza Słowackiego, nienagrodzone.

---

Pomysł zrodzony po wysłuchaniu Etiudy Rewolucyjnej Fryderyka Chopina.

Natchnieniem do napisania opowiadania była Etiuda Rewolucyjna Fryderyka Chopina. Ważnym jest, aby czytelnik nie myślał, iż było nim Preludium Deszczowe, które przewija się w tekście. Wplecione ono zostało tam tylko po to, by jeszcze bardziej powiązać opowiadanie z Chopinem i nadać mu zupełnie chopinowski charakter.
Dlaczego Etiuda Rewolucyjna? Marcel, główny bohater opowiadania, przechodzi dwie metamorfozy. Jedną, która dzieje się poza opowiadaniem, i która sprawia, że jest, jaki jest, i drugą – którą powoduje młoda dziewczyna, i którą opisuję właśnie w tym tekście – tę metamorfozę nazwałam Rewolucją.
W utworze Chopina wiele się dzieje – tak samo jak w życiu Marcela, co jest głównym podobieństwem i powodem takiego, a nie innego powiązania.

---
 

Wszystkim mimom, mniej lub bardziej związanym ze Starówką.



Rozdział ½
24 dni

Zmieniła mnie. Co do tego nie mam wątpliwości.
Miałem już takie głupie przyzwyczajenie, że równo o dwudziestej drugiej piętnaście wychodziłem z domu, wsiadałem do autobusu i jechałem na Saską Kępę. Kierowca czasem wiózł tylko mnie i nawet nie pytał, dokąd jadę. Autobus zatrzymywał się blisko bloku, pod który tak lubiłem podchodzić. A ona zawsze już stała w oknie i patrzyła czy idę. Potem szybko biegła do domofonu, żeby otworzyć mi drzwi.
Ale nikt w nas nie wierzył.
Oczywiście radośnie wchodziłem do mieszkania, choć nie zawsze mi się to udawało zrobić sprawnie, bo już na klatce schodowej miałem na swojej szyi wianek z jej rąk - co, swoją drogą, było dla mnie najcenniejszym prezentem.
Wiara ludzi nie była potrzebna ani mi, ani jej. Oboje sobie doskonale radziliśmy bez niej. Wystarczyło, że ja wierzę, że ona wierzy i że my wierzymy. To „my” było, zarówno dla niej, jak i dla mnie, cholernie ważne.

Miała szesnaście lat w chwili, w której zrozumiałem, że ją kocham.

*

43 dzień miesiąca września

Jechałem, jak co dzień, metrem na uczelnię.

- Dobrze się czujesz? – zapytała mnie nagle stojąca obok dziewczyna. Ciemnoruda, o długich włosach, z charakterystycznym pieprzykiem na środku lewego policzka. Ładna.
- A wyglądam źle? – byłem szczerze zdziwiony, bo czułem się dobrze, przynajmniej fizycznie. Wtedy o sferze psychicznej nie było nawet mowy. Po prostu nie istniała.
- Niekorzystnie – uśmiechnęła się – ludzie najczęściej wyglądają niekorzystnie, kiedy są nieszczęśliwi.
- Właśnie zostałem przyłapany na gorącym uczynku – wysiliłem się na żart, chociaż byłem mocno zaciekawiony, skąd posiada takie informacje. Czy z obserwacji, doświadczeń, czy z czego?
- Ha! To mam nosa. Z czegokolwiek by nie wynikało to twoje nieszczęście, powiem ci, że nie warto. Ja wiem, wiem, że już ci to mówili. Mi też mówili. Nie pomagało. Czasem trzeba przejechać się tramwajem 13, żeby zrozumieć nieszczęście.
- Na razie mam problemy ze zrozumieniem ciebie – palnąłem bezmyślnie i zaraz zacząłem tego żałować, w obawie, że się na mnie obrazi. Nie chciałem tego. Zaintrygowała mnie, zaciekawiła, chciałem więcej jej słów, jej głosu, więcej.
- Kiedyś zrozumiesz. Obiecuję. Teraz muszę już iść. Miło było ...
- Marcel.
Uśmiechnęła się i wysiadła. Od tamtej pory wsiadałem do metra o tej samej porze, co dnia 43 września, ale nie spotkałem jej tam nigdy więcej.



67 dzień miesiąca września
Minęły dwadzieścia cztery dni. To prawie dwadzieścia osiem dni. To prawie cały cykl miesiączkowy. Dostałem zaproszenie od przyjaciela na jakiś koncert. Przez napięcie przedmiesiączkowe nie chciało mi się iść, ale nie umiałem mu odmówić. Założyłem garnitur i wyszedłem.
Spotkałem się z nim na Starym Mieście, zaciągnął mnie do Teatru Narodowego na ów koncert. Pomyślałem, że to dobra okazja, żeby się przespać. Bach, Mozart, jakieś smyczki, niesmyczki, wszystko takie oklepane, nudne, bez krzty wczucia, ot, odbębnione i tyle. Muzyka bez uczucia nie jest muzyką. Tak jak sernik bez sera nie jest sernikiem, a szarlotka z jagodami, to już nie szarlotka.
Po godzinnej nudzie, na scenę wyszła grubsza pani i oznajmiła, że zagra teraz jakaś Joanna, co to jej marzeniem zawsze było grać na pianinie i marzenie to dopiero niedawno, dzięki jakiejś fundacji, mogło się spełnić. Joanna była chora na raka kości. Pani ze łzami w oczach powiedziała jeszcze, że nie zostało jej zbyt wiele czasu. Ma szesnaście lat i dzięki tej fundacji poznała najlepszych muzyków, którzy nauczyli ją grać na pianinie. Nie może długo grać, bo bardzo bolą ją plecy. I wtedy zaniemówiłem. Na scenę wyszła dziewczyna z metra, ta sama, ciemnoruda, z tym samym pieprzykiem na tym samym środku tego samego, lewego policzka. Była wyraźnie zestresowana. Siadła przy, co prawda, fortepianie, ale pewnie tylko dlatego, że jest dostojniejszy. Z daleka było widać, jak trzęsą jej się ręce. Dotknęła kilku klawiszy. I zaczęła grać. Rozpoznałem. Etiuda Rewolucyjna. Poczułem się jeszcze bardziej nieszczęśliwy, ale zrozumiałem, że tramwaj 13 ma zupełnie inne znaczenie. I ona właśnie nim jechała. Tak bardzo chciałem ją z niego wyciągnąć...
Zamknąłem oczy. Przy pierwszych nutach, miałem przed nimi jedynie ciemność. Potem – szczęśliwą Joannę! Choć to niezbyt wesoły utwór, to jej uśmiech idealnie wpasowywał się między kolejne dźwięki – wiadomo, że uśmiech nieszczęśliwego człowieka wygląda zupełnie inaczej. Ale to jednak cały czas uśmiech. Tak właśnie ją sobie wyobrażałem – jako niesamowicie żywą i pełną energii osobę. Tu biega, krzyczy, cieszy się, ma pełno znajomych, przyjaciół, jest zupełnie inna niż wszyscy! Troszczy się o innych, pomaga ludziom i nagle ... o nie! Nagle dowiaduje się, że to ona potrzebuje pomocy! I nie odrzuca jej! A potem już słabnie... Nie ma sił... ale mimo tego, jak taka wypalająca się gwiazda, wypala się powoli, powoli, a potem nagle wybucha! I dopiero później, później, gdy nacieszy się tym wybuchem...
... umiera.
Etiuda umarła ostatnimi dźwiękami. Na widowni cisza. Dopiero, kiedy wszyscy się otrząsnęli, wstali i zaczęli bić brawa.
To była muzyka – działająca na wyobraźnię. Najlepszy dowód na to, że największa muzyka siedzi w ludziach po prostu nieszczęśliwych.
Zeszła ze sceny, a ja siedziałem na tym okropnym, czerwonym fotelu, jak wryty! Jak wryty! Nie mogłem z siebie wykrzesać nawet ruchu głową! Nic! Wstałem w końcu i wyszedłem za kolegą. Długo stałem potem pod Narodowym i czekałem, aż Joanna wyjdzie. Nie wychodziła. Pomyślałem, że może gdzieś, może jakimś innym wyjściem...

- Miło cię znowu widzieć, Marcel! – usłyszałem za sobą ten głos, którego tak bardzo potrzebowałem.
- Joanna... Intrygujące. Nigdy nie przypuszczałbym, że właśnie tak masz na imię. Ostatnio się nie przedstawiłaś.
- Wolę nie przywiązywać do siebie ludzi, drogą dedukcji byś do tego doszedł.
- Ale żeby nawet imienia...? Nic...?
- Hm ... – mruknęła – więc zacznijmy jeszcze raz. Ja wejdę do Teatru i z niego wyjdę, przypadkiem na ciebie wpadnę i się poznamy. Poczekaj! – zarządziła i weszła z powrotem do Narodowego, wyszła z niego, porozglądała się na boki, a potem ze spuszczoną głową szła w moim kierunku, no i na mnie weszła.
- Oh, przepraszam najmocniej! Joanna – podała mi swoją chudziutką łapkę.
Uśmiechnąłem się.
- Marcel, bardzo mi miło!
Zaczęła się śmiać. Ja też. Już wtedy ją podziwiałem. Za samą siłę, że potrafi się śmiać.
- Ah, tęskniłam za tobą, Marcel! Nawet nie wiesz jak bardzo! – powiedziała przez śmiech.
Zrobiło mi się bardzo miło. Też za nią tęskniłem. Wtedy, w metrze, dnia 43 września, poczułem, że jest dla mnie kimś więcej, niż tylko przypadkowym człowiekiem, którego minę, który minie mnie i o sobie zapomnimy.
- W rekompensacie za tę tęsknotę, zapraszam cię na kawę! – zawołałem radośnie, pierwszy raz od trzech lat byłem naprawdę wesoły.
- Nie pijam kawy! Jest okrutnie niesmaczna. Ale mogę się wybrać na herbatę – uśmiechnęła się ciepło i chwyciła mnie pod ramię.
Droga była bardzo krótka, choć przeszliśmy prawie pół Warszawy, zanim zdecydowaliśmy się na jakąś kawiarnię. Zacząłem nawet żałować, że tylko pół, bo naprawdę w takim towarzystwie mógłbym przejść całą. Wszerz i wzdłuż!
Kawiarnię wybrała Joanna. Bardzo przytulną i miłą. Zamówiłem dla siebie kawę, dla niej herbatę. Nie pozwolę narażać damę na koszty.
Nie mogłem się opanować. Patrzyłem na nią jak głupi, aż widziałem, że dziewczynę po prostu skrępowałem! Po chwili na jej policzkach pojawiły się rumieńce. Boże, jak ona pięknie wtedy wyglądała. Nie wierzyłem w boga. Ale wyglądała pięknie.
- Przepraszam – wymamrotałem – jeszcze nigdy tak nie miałem, nie wiem, co się dzieje.
- To całkiem miłe! – zaśmiała się. Miała wtedy dołeczki w policzkach – natomiast nie przywiązywałabym się na twoim miejscu do moich włosów – powiedziała, o dziwo, równie wesoło
- Aż tak ...?
- Hm, no wiesz, gdyby nie to, że codziennie noszę na sobie nie swoje kudły! Ale też miałam rude. Dokładnie takie, jak to coś. I dokładnie tak się zawsze obcinałam. Więc to właściwie ja, tylko te włosy, niemoje.
W tym momencie mnie zaskoczyła, bo bez wahania ściągnęła perukę. W kawiarni. Było to dla mnie ogromnym zdziwieniem! Co za odwaga. Choć fakt, prawie nikogo tam nie było.
Na głowie miała pojedyncze włosy. Nawet ciężko było określić ich kolor. Ale nawet wtedy wyglądała ślicznie. Uśmiechnęła się.
- Nie bój się! Masz minę jak na ścięciu!
- Przepraszam cię, strasznie mnie zaskoczyłaś!
- Ufam ci, Marcel. Nie mam pojęcia, czemu! Nie znam cię prawie w ogóle. Chociaż w sumie, to najlepiej – powiedziała – nie jestem z Warszawy.
- Opowiedz mi to, proszę.
- Mieszkałam w małym mieście niedaleko stolicy. No, jakieś sto kilometrów. Żyłam normalnie, wszystko było w porządku. Uczyłam się dobrze, miałam przyjaciół, rodzinę. Potem bardzo zaczęły boleć mnie plecy! Miałam jakieś czternaście lat. Nie szłam do lekarza, bo dało się to znieść. Później przywykłam. Nie było nas na to stać, a w państwowych wiesz, ile trzeba czekać... Minął rok. Ból się nasilał, okropnie! Mama zapisała mnie do lekarza, zbadali mnie... Ale nic nie mówili. Wiedziałam, co to znaczy. Potem wiedziała dyrektorka, wychowawczyni, klasa, przyjaciele, cała rodzina. I wszyscy się tak nade mną litowali! Nie mogłam tego znieść! „Możesz się nie przygotować na ten sprawdzian, my to zrozumiemy”, no cholera! Przecież nie odjęło mi mózgu! A oni zrobili ze mnie niepełnosprawnego i nieużytecznego robota, co to stoi tylko, albo leży i mówi „chcę, chcę, chcę”! Naprawdę było mi z tym ciężej, niż gdyby traktowali mnie normalnie. Były rozmowy, błagania. Potem była chemia, naświetlania, więc to wszystko przestało mieć znaczenie. Wróciłam do szkoły, a tam znów to samo! Nie wytrzymałam i przeniosłam się tutaj. Gdzie nikt mnie nie zna, gdzie nikt nic nie wie. Nikomu nie powiedziałam, chyba, że ktoś ze szkoły przypadkiem znalazł się na tym koncercie.
- Nie boisz się, że odbiorą to jako „wstydzi się swojej choroby, proste!”?
- Niech odbierają, jak chcą! Ale litości – nie zniosę – powiedziała stanowczo. Bardzo podobała mi się z tym tonem i tą śmieszną miną, którą wtedy robiła. Ah, jak mi się wtedy podobała! Warto było czekać te dwadzieścia cztery dni.
Potem zeszliśmy z tego tematu i rozmawialiśmy wyłącznie o rzeczach zabawnych, ciekawych, interesujących. Okazało się, że jesteśmy bardzo podobni do siebie! Mimo tak dużej różnicy wieku. Bo ja, byłem od Joanny starszy o sześć lat.
Obydwoje słuchaliśmy bardzo zbliżonej muzyki, lubowaliśmy się w tych samych zespołach, dźwiękach, brzmieniach. Obydwoje kochaliśmy się w Preludium Deszczowym, które pomimo swojego smutku nastrajało nas pozytywnie. Obydwoje kochaliśmy jesień, deszcz, czereśnie i ... Wenecję!
- Nigdy tam nie byłam! – westchnęła.
A ja dzięki temu miałem już cel: zabrać Joannę do Wenecji.


Rozdział 1
0 + 0 = 1


73 dzień miesiąca września

Minęło sześć dni. To stosunkowo mało, ale nie mogłem się doczekać spotkania z Joanną. Nie umówiłem się z nią, ale zdobyłem jej adres, numer telefonu, adres i nazwę szkoły. Rozmawialiśmy wtedy prawie do czarnej nocy! Jakieś cztery godziny! Jak nie więcej...
Wracałem z zajęć autobusem. Padał deszcz. Zawsze sobie wtedy myślałem „jak ja lubię, kiedy pada”. A wtedy pomyślałem „Joanna lubi deszczową pogodę”.
Dużo kręciło się koło mnie dziewczyn. Nigdy tego nie rozumiałem. Nigdy o nich nie myślałem. A teraz, tak zupełnie znienacka, w mojej głowie usadowiła się wygodnie Joanna. I siedziała, siedziała, czasem nawet skakała! Ah, jak to bolało! Czułem się dzięki niej dużo mniej samotny. Właściwie to już nie czułem się.
Wysiadłem na przystanku małoistotnym, w tym dniu wszystko było mi już obojętne. Nie miałem pojęcia, co się ze mną dzieje. Wszystko pomimo swojej szarości, jak to zwykle bywało, zdawało mi się być inne, prostsze, łatwiejsze i ładniejsze. Szarość pojawiła się trzy lata temu. Pamiętam ten dzień dokładnie. 1 dzień miesiąca września. Od tamtego momentu liczę czas inaczej.
Moja mama leżała w szpitalu, bo spadła ze schodów (ojciec lubił ją z nich zrzucać). Jechaliśmy do niej wszyscy – my, mężczyźni, budujący nasz dom! Ja, ojciec i mój brat. Miałem dziewiętnaście lat, brat siedemnaście, ale byliśmy bardzo ze sobą zżyci. Obydwoje mieliśmy ogromny żal do ojca za to, co robił nam, a przede wszystkim – za to, co zrobił mamie. To nie był pierwszy raz, kiedy leżała w szpitalu.
Tamtego dnia wypił. Dużo. Ale uparł się, że będzie prowadził. Ja też się uparłem – miałem już prawo jazdy, ale dał mi w ryj i na tym się skończyło. Właściwie, to skończyliśmy na drzewie. Właściwie, to oni skończyli... Jako jedyny przeżyłem i nie umiem sobie z tym do dziś poradzić.
Przypominało mi się to każdego deszczowego dnia.
Oczywiście mama od tamtego dnia się do mnie nie odzywa, ja od tamtego dnia nie wierzę w boga i ja od tamtego dnia liczę czas inaczej. Wystarczy jeden dzień, żeby życie człowieka przestało mieć sens.I wystarczy jeden dzień, żeby ten sens przywrócić. U mnie takim dniem był 43 dzień września i poznanie Joanny.

Szedłem ulicą. Zwykła, banalna czynność. Usłyszałem jednak dzwonek od roweru. Ludzie na chodniku zaczęli się rozpraszać. Pomyślałem sobie wtedy „co za wariat w taką pogodę jeździ na rowerze, i to jeszcze po chodniku! Idiota!”.
W końcu zobaczyłem ową postać na damce. Tak, to była Joanna. Śmiała się i krzyczała „przepraszam! Przepraszam!” Niektórzy byli wręcz oburzeni, ale większa część ludzi reagowała uśmiechem. Bo jak tu nie reagować uśmiechem na widok tak rozradowanej i na dodatek tak pięknej dziewczyny?
Zatrzymała się obok mnie.
- Cześć Marcel! Nie odezwałeś się do mnie ani razu! Czuję się obrażona! – zaczęła rozmowę.
- Bałem się! – przyznałem szczerze, ale chyba mi nie uwierzyła. Zrobiła kwaśną minę – Mieszkam niedaleko, może wejdziesz? – zaproponowałem.
- A wiesz, że chętnie? Chętnie! – zawołała radośnie, zeszła z roweru i szła obok mnie wesoło podśpiewując jakąś piosenkę – potem tupnęła do rytmu, zaczęła wystukiwać go jeszcze na kierowniku. Aż miło było patrzeć na taką osobę – od czubka głowy przesiąkniętą muzyką
Stanęliśmy pod moim blokiem. Przypiąłem zgrabnie jej rower, aby nikt go nie ukradł, siodełko zaś przykryłem reklamówką – co by nie zmokło zbytnio. Zaprosiłem ją najpierw do wnętrza bloku, potem do wnętrza mojego mieszkania. Ze względu na uraz jaki żywiła do mnie moja mama (i zresztą ja sam też), musiałem szybko się usamodzielnić – po tym jak wyszedłem ze szpitala wytrzymałem w domu jedynie miesiąc. Znalazłem pracę, za swoje oszczędności wynająłem właśnie to mieszkanie, w którym żyję sobie do dziś. Lubię je – jest małe, ale nieciasne, przytulne i – według mnie – ciepło urządzone. Miałem duże problemy ze sobą, kiedy je urządzałem, ale starałem się wnętrze zagospodarować tak, by zjadało moją „negatywną energię” swoją potencjalnie pozytywną. Tak też było, tak też jest do dziś. Chociaż od 43 dnia miesiąca września dużo się zmieniło. Sam nawet czasem przy robieniu kolacji, śniadania, obiadu, podśpiewuję sobie – tak samo zresztą dzieje się przy goleniu. Życie wróciło do mnie! I pomyśleć, że tamtego dnia miałem odpuścić sobie zajęcia, ale poszedłem na nie tylko ze względu na mojego kumpla, któremu miałem przed zajęciami w czymś pomóc.

- Masz strasznie ładne mieszkanie! – wyrwała mnie z moich przemyśleń Joanna.
- Dziękuję – uśmiechnąłem się lekko nieprzytomnie.
- Sam urządzałeś?
- Tak. Mój brat interesował się dekoracją wnętrz i trochę się od niego nauczyłem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Paweł kochał to robić! Czasem potrafił cały dom przemeblować raz na miesiąc! A jak nie cały, to chociaż jego, albo mój pokój.
- O, masz brata! Nie mówiłeś mi nigdy! – zawołała entuzjastycznie usadawiając się wygodnie na kanapie. Na jej twarzy malowało się zaciekawienie, jakby oczekiwała, że jej coś o Pawle opowiem. Od tamtego 1 września, o Pawle nie wspominałem nigdy – dlatego sam siebie zdziwiłem, kiedy wypaliłem o tej dekoracji wnętrz. Coś się we mnie przełamywało – sama obecność Joanny w moim życiu, niekoniecznie przy mnie, sprawiała, że czułem się lepiej, ale też inaczej. Właściwie to nigdy nie czułem czegoś takiego, więc nie wiedziałem za bardzo jak to nazwać. Może to było po prostu szczęście? No tak, bo zawsze jak o niej myślałem to w głowie przewijała się myśl „Boże, jakie ja mam szczęście, że ją poznałem”... ale w boga nie wierzyłem dalej.
- Miałem – skwitowałem krótko, a ona zrozumiała, że nie tyle, co nie chcę o tym rozmawiać, a po prostu nie potrafię.
- Przepraszam – powiedziała cicho, po czym żywo wstała z kanapy i podeszła do kalendarza. Przewijała kartki, przewijała, a z każdą kartką na jej twarzy malowała się coraz bardziej zdziwiona mina. – Czemu masz tu tylko wrzesień?
Uśmiechnąłem się.
- Po prostu inaczej liczę czas.
Zrozumiała. To mnie w niej dziwiło – zawsze rozumiała.
- Też liczyłam inaczej czas... – powiedziała smutno.
- Jak?
- Zawsze dopisywałam zero do liczby dnia. Rozumiesz, 310 maj, 170 czerwiec ... Nikt nigdy nie starał się nawet zrozumieć! A ja tylko to zero tam wpychałam po to, żeby im pokazać, jak się czuję! Jak zero.
- Nie mów tak! Nie jesteś zerem! – krzyknąłem stanowczo.
- Już nie – spojrzała na mnie wymownie i dalej nie pytałem. Czyżbym Joanno był dla ciebie równie ważny, jak ty dla mnie?
Zrobiliśmy potem sałatkę – wspólnie. Smakowała wybitnie! Jadłem ją co tydzień, a dopiero dziś doceniłem jej prawdziwy smak. Być może dlatego, że nie jadłem jej sam.
Czas obok Joanny mijał mi znacznie szybciej i miałem go ochotę z tego powodu zabić. Rozmawialiśmy do późnej nocy, najpierw na kanapie – potem chciała zobaczyć moje zdjęcia z dzieciństwa, więc zaprosiłem ją do siebie do pokoju. Rozłożyliśmy całą masę albumów na łóżku i leżąc, śmiejąc się, oglądaliśmy małego Marcelka. Dawno się tak nie uśmiałem!
Deszcz rozpadał się niemiłosiernie. Nie mogłem pozwolić, żeby Joanna wracała do domu rowerem w taką pogodę. Podwiózłbym ją, gdybym miał czym – kolega pożyczył ode mnie samochód i ma oddać dopiero jutro. Dużo pomysłów zrodziło mi się w głowie, choć miałem wątpliwości, czy w ogóle będzie miała na nie ochotę. W gruncie rzeczy kiepsko się znamy.
- Kurczę! Ale się rozpadało – jęknęła patrząc w okno.
- Zostań u mnie – zaproponowałem niepewnie. Odwróciła się szybko w moją stronę.
- A co jak mnie zgwałcisz i zabijesz, hm? Co ja wtedy zrobię?!
- No mam wrażenie, że wtedy nie miałabyś już wiele do roboty! – zaśmiałem się.
Uśmiechnęła się kwaśno, a potem zaczęła się szczerze śmiać. Lubiłem, kiedy się śmiała – tak fajnie wtedy marszczyła nos, a i oczy robiły jej się takie malutkie. Chociaż na co dzień miała ogromne, zielone. Właściwie to takie kocie. Tak, miała ogromne, kocie oczy!
- Nie. Chciałabym, ale nie mogę u ciebie zostać, Marcel – powiedziała smutno.
- Rozumiem. W takim razie cię odprowadzę.
Założyłem płaszcz, wziąłem parasolkę i wesoło podreptałem za Joanną. Prowadziła rower, a ja szedłem obok niej. Lało jak z cebra, ale to nam nie przeszkadzało w rozmowie, śmiechu. Byłem w siódmym niebie, choć zmokłem okrutnie. Martwiłem się trochę, że się przeziębi, utknie w łóżku, jakby tego jej było mało – ale szybko odgoniłem od siebie te myśli i brałem to, co życie mi wtedy dało.
Wróciłem do domu przed północą – z powrotem również wracałem na piechotę, a z Saskiej Kępy do mojego mieszkania był nie lada kawałek. Siadłem na krześle w kuchni. Ziewnąłem. Wypiłem jeszcze tylko herbatę i ten zwariowany dzień dobiegł końca.


74 dzień miesiąca września

O dziesiątej obudził mnie telefon. Joanna.
- Hej Marcel! Dzisiaj jedenasty, święto narodowe! Trzeba iść do kościoła, może wybierzesz się ze mną? – zawołała radośnie.
- Nie wierzę w boga – powiedziałem lekko zaspany.
- W takim razie pójdę sama. Moja mama też nie wierzy. Przestała wierzyć od momentu... Sam wiesz – urwała smutno – pójdź ze mną, proszę! A co, jeśli to mój ostatni jedenasty listopad? Chciałabym wtedy być z kimś ważnym!
- Nie można ci tak mówić! Nawet myśleć!
- Dlaczego mam oszukiwać samą siebie? A tym bardziej ciebie?
- Joanno! – krzyknąłem.
Zamilkła.
- Dobrze, pójdę z tobą. Ale w boga nie uwierzę! – powiedziałem stanowczo, a ona się zaczęła śmiać.
- Śmieszny jesteś, kiedy się denerwujesz!
Nie chciało mi się wstawać z łóżka. Przemogłem się i dałem radę się z niego zwlec, ale było ciężko. Godzinę później usłyszałem dzwonek do drzwi. Joanna! Wyszliśmy do kościoła. Uparła się na „biały kościół na Starówce”. Mów babie, że ciężki dojazd, że dużo ludzi – nie, uparła się i tyle. Ale to w sumie nie miało znaczenia – ile czasu, gdzie – ważne było, że z nią.
Po mszy wróciła tylko po rower – dała mi buzi i odjechała. Długo potem stałem przed wejściem do bloku dotykając delikatnie moich ust, wciąż nie mogąc uwierzyć, że to zrobiła!


115 dzień miesiąca września

Już pada śnieg. Niedziwne – dziś jest Wigilia.
Z Joanną widywałem się prawie codziennie – odbierałem ją ze szkoły i oprowadzałem po Warszawie nieznanej. Uwielbiałem to, ona zresztą chyba też. Jeśli miała jakiś ważniejszy sprawdzian, to szliśmy jedynie na herbatę – do mnie, do niej, albo do naszej ulubionej kawiarni.
Długo zastanawiałem się nad sensem mojej miłości do Joanny – bo to chyba proste, że ją kochałem. Szczerze i prawdziwie. Widziałem czasem smutek w jej oczach i bałem się, że to przeze mnie – ale ja, solidnie musiałem najpierw wszystko przemyśleć, żeby nie sprawić jej większego bólu słowami niż ich brakiem. Nieraz nawet wyobrażałem sobie, jakby to nam razem było – krótko pewnie, choć odpychałem od siebie te myśli, ale za to szczęśliwie. Tak, to pewne. Już przy nikim nie będę tak szczęśliwy, jaki jestem przy Joannie.
Jako niewierzący w boga i te inne bzdury o miłości-od-pierwszego-wejrzenia, musiałem to dogłębniej przeanalizować. No bo, Marcel, spójrz na to z tej strony – akurat ciebie, niewierzącego w to całe głupie gadanie, dotknęłaby taka właśnie miłość? Absurdalne, co najmniej! Ale tak było i żyło mi się z tym dobrze.
Postanowiłem jej to powiedzieć. Zima nie jest najlepszą porą na takie wyznania, szczególnie jeśli się wie, drogi Romeo, że twoja Julia nie znosi zimy. Długo obmyślałem plany podboju serca Joanny, choć miałem nadzieję, że już je zdobyłem.
Tym razem, wyjechałem dużo wcześniej. Na Saskiej Kępie byłem o dwunastej w południe. Zadzwoniłem domofonem.
- Marcel?! – krzyknęła radośnie Joanna – Wejdź, wejdź!
Tak też zrobiłem.
- Co ty tutaj robisz? – zawołała, po czym przytuliła się do mnie mocno. Mocowałem się trochę z moją kieszenią, ale w końcu wyciągnąłem dwa papierki. Istotne!
- Porywam cię – powiedziałem podstępnie, wręczając jej owy papierek.
Chwyciła go. Spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
- Nie może być! Wenecja! Ogłupiałeś?! – krzyczała. Pobiegła szybko do mamy.
Jej mama chyba mnie lubiła, bo kiwnęła tylko głową, a Joanna wypadła z kuchni, wpadła do swojego pokoju i zaczęła się pakować.
- Tylko opiekuj się nią, proszę – poprosiła mnie jej mama, pani Anna. Anna i Joanna, zawsze mnie to bawiło!
- Jakbym mógł inaczej – uśmiechnąłem się tylko.
- Wiem, Marcel. Ona twierdzi, że tak nie jest, a jednak z tobą jedzie! Bo wiesz, mi to się wydaje, że ona doskonale wie, ale chciałaby to usłyszeć. Rozumiesz.
- Rozumiem – ale nie zdążyłem powiedzieć więcej, bo do kuchni wparowała Joanna ze swoją walizką.
- Mamuś, nie gniewaj się, że nie będzie mnie na święta w domu, proszę! – dała buzi mamie, w rekompensacie, ha.
- Jakbym mogła! Będzie wam tam dobrze, a i twoje marzenie się spełni!
- Ale wiesz, to pewnie moje ostatnie święta – oznajmiła. Nie mogłem tego słuchać!
- Pleciesz głupoty, Joanno! – zdenerwowałem się. Wyrwałem jej walizkę z rąk i skierowałem się ku wyjściu. Krzyknąłem pani Annie jeszcze „wesołych świąt i dziękuję” i wyszedłem. A Joanna dreptała smutno za mną.
- Gniewasz się? – zapytała, kiedy pakowałem walizkę do bagażnika taksówki.
- Okropnie się gniewam! – odparłem, otworzyłem jej drzwi od samochodu – wsiadła – zamknąłem i wgramoliłem się do auta z drugiej strony. Widziałem, jak patrzy na mnie tym swoim przejętym wzrokiem.
- No nie gniewaj się! – zawołała błagalnie.
Udawałem niewzruszonego.
- Marcel! – niemalże krzyknęła.
- Już dobrze, już! Po prostu nie wolno ci tak więcej mówić, jasne?
- Ale kiedy to prawda!
- Nie, Joanno! W najmniejszym stopniu nie jest to prawdą! Nawet półprawda to za wielkie określenie! To po prostu brednie, bzdury, wymysły! I tym przyjemnym akcentem zakończmy tę rozmowę.
Nie pogodziłem się jeszcze z faktem choroby Joanny. Walczyłem ze sobą codziennie, z tymi łzami, które automatycznie napływały mi do oczu, kiedy pomyślałem tylko o tym, jak niewiele czasu razem nam zostało.
Potem było lotnisko, pierwsza podróż Joanny samolotem, którą tak bardzo przeżywała, i Wenecja. Byłem tam już jedenaście razy, więc wiedziałem conieco. Wiedziałem też, że Joanna wolałaby odwiedzić ją w lato i popływać w owych gondolach, ale zbyt bardzo się bałem. Zbyt bardzo się bałem, że po prostu wtedy będzie już za późno.


117 dzień miesiąca września

W Wenecji minęły nam już dwa dni – tego oto dnia postanowiłem zrobić najważniejszą rzecz w moim życiu. W drugi dzień świąt, też sobie wymyśliłem!
Znałem w Wenecji miejsce, którego prawdopodobnie nikt, oprócz mnie, nie znał. Tam też zabrałem Joannę. Była tym miejscem zaskoczona. Pogoda była ładna – słoneczna, choć było zimno, tak czasem przecież bywa. W każdym razie, wymarzona! Ta ironia! Jasne, że był to najbardziej tłoczny plac w całej Wenecji – czułem się tam bezpiecznie – ci przypadkowi ludzie dodawali mi po prostu otuchy.
- Joanno... – zacząłem niepewnie.
- Tak? – spojrzała na mnie, po czym szybko odwróciła wzrok i krzyknęła: Mim! Zobacz, mim!
Faktycznie. Pieprzony mim!
Pobiegła w jego kierunku, w połowie drogi odwróciła się tylko i krzyknęła „chodź Marcel, chodź!”
Cóż mogłem zrobić. Stanąłem na środku placu i krzyknąłem najgłośniej jak mogłem:
- Kocham Cię!
Ah, ludzie zaczęli się odwracać, a ona zatrzymała się i zaczęła się śmiać. Najzwyczajniej w świecie! Zatrzymała się i po prostu zaczęła się śmiać. Potem szybko podbiegła do mnie i mocno mnie przytuliła.
- To ma znaczyć „ja ciebie też!” – krzyknęła wesoło – ale chodź, bo tam jest mim!
I poszliśmy, bo tam był mim!


225 dzień miesiąca września

Joanna czuje się źle. Spędzam z nią tyle czasu, ile tylko mogę, ale przecież mam studia. Denerwuje się na mnie, kiedy je zaniedbuję. Mówię jej, że to nieważne i że zawsze znajdę czas, żeby to nadrobić. Nigdy nie dodaję, że z nią przecież nie będę miał możliwości nadrobić zaległości.
Leży w szpitalu już drugi tydzień. Lekarze mówią, że marne są szanse, że stąd w ogóle wyjdzie. Bardzo mnie to martwi. Są dni, kiedy jest jej lepiej i wtedy zabieram ją na spacery. Ubieram ją ciepło, bo jeszcze dosyć zimno jest, i spacerujemy. Mimo choroby jest szczęśliwa, ja dzięki temu również.
Dzisiaj też zabrałem ją na spacer. Odwiedziliśmy nawet Starówkę. Jak bardzo zaczęliśmy się obydwoje śmiać, kiedy na środku Placu zobaczyliśmy mima! Usłyszałem wtedy tylko to znajome:
- Marcel, chodź, bo tam jest mim!



Rozdział 1½
ostatnie razem


300 dzień miesiąca września

Dziś Joanna ma urodziny. Wygramoliłem ją ze szpitala, co nie było łatwe (ah, ci przetroskliwi lekarze!) i zabrałem do starego domu, w którym nie ma nic, oprócz pianina. Tak to sobie obmyśliłem, pianino znalazło się tam za moją sprawą – przygotowanie tego trochę mi zajęło, ale było warto! Dla Joanny!
- Teraz uważaj, zażyję cię! To mój prezent dla ciebie! – zawołałem radośnie, usiadłem przy pianinie i zagrałem jej ... Preludium Deszczowe!
Kiedy skończyłem, dumny ze swojego dokonania odwróciłem się i zobaczyłem, że moja Aśka płacze!
- Dlaczego płaczesz? – zapytałem smutno, na początku pomyślałem, że jej się nie spodobało.
- Bo to moje ostatnie urodziny! – krzyknęła i przytuliła się do mnie mocno. Wtedy nic nie powiedziałem.
- Widzisz. Nawet już ty to wiesz. Nie mówisz już „bredzisz, Joanno!”, już tak nie mówisz! A zawsze mówiłeś!
- Przepraszam – łzy zaczęły mi po policzkach lecieć, nie mogłem na to pozwolić! – Ale Aśka! Nawet jeśli, to trzeba je spędzić inaczej, niż na płaczu!
I tak też było. Dawno się tak nie bawiłem. Dawno! A ona znowu się śmiała, znowu żyła! Ile ja bym dał, żeby żyła wiecznie! Wszystko! Wszystko bym dał ...



335 dzień miesiąca września

Jest coraz gorzej. Czasem nie może nawet mówić. Cierpi.
Uwierzyłem w Boga. Kiedy śpi, to się modlę. Mój Boże, zabierz od niej to cierpienie! Na mnie przelej, ale zabierz od niej!


365 dzień miesiąca września

Jutro będę miał nowy rok. Więcej dobrych nowin nie ma.
Siedzę przy niej cały czas. Cały czas. Teraz szpital jest moim domem.


12 października (42 dzień miesiąca września)

Długo nie pisałem. Nie mogłem się pozbierać po pogrzebie. Zagrałem dla niej ostatni raz Preludium Deszczowe. W życiu tak nie cierpiałem. W życiu nic mnie tak bardzo nie bolało.
Zacząłem normalnie liczyć czas. Chociaż czasem jeszcze dodaję zero. Żeby podkreślić, jak się czuję. Jak zero.
Pójdę spać. Tak będzie lepiej.


13 październik

Dziś mija rok, odkąd ją poznałem. Postanowiłem to uczcić.
Najpierw odwiedziłem metro, o tej samej porze, o której wsiadłem do niego 43 dnia miesiąca września.
- Kiepsko wyglądasz! – skwitowała mój wygląd jakaś młoda dziewczyna.
- Czasem trzeba się przejechać tramwajem 13, żeby naprawdę kiepsko wyglądać – odparłem sucho.
- Wiem! – krzyknęła radośnie i wysiadła.
Nie przywiązując jednak do niej zbyt wielkiej uwagi, ruszyłem na Starówkę. Rzuciłem złotówkę do kapelusza owemu mimowi, który codziennie stał na Placu. Siadłem na chwilę, rozmyśliłem się jednak i wróciłem do domu. Sałatka mi nie smakowała, herbata zresztą też.
Równo o dwudziestej drugiej piętnaście wsiadłem do autobusu i ruszyłem, jak zwykle, na Saską Kępę. Padał Deszcz. Stanąłem pod moim ulubionym blokiem. Spojrzałem w jej okno. Zgaszone światło.

13 października nikt na mnie nie czekał.



[Sobienie Jeziory, 2010]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz