“Chciałbym,
żebyśmy byli motylami i żyli jedynie trzy letnie dni – trzy takie dni z
tobą dałyby mi więcej szczęścia niż cała historia może uzbierać.”
- Dziękuję
– odparłam, kiedy kelnerka postawiła mi na stoliku filiżankę herbaty.
Siedziałam sama w zatłoczonej kawiarni i wpatrywałam się w brązowe kółko
otoczone porcelanowym murkiem. Jakbym miała jakąś nadzieję, że nagle da
mi odpowiedzi na tyle zadanych pytań, na które nikt nie potrafił mi
odpowiedzieć. A może nie chciał?
- Przepraszam,
mogę się dosiąść? Straszny tu tłok, a ja zmarznięty jestem i nie chce
mi się dalej iść. Tylko tu zauważyłem wolne miejsce. – zapytał chłopak
wyraźnie starszy ode mnie.
- Nie ma sprawy, chyba, że masz nadzieję, że szybko stąd pójdę, wtedy będę musiała odmówić.
Uśmiechnął
się jedynie, zdjął płaszcz, powiesił go na krześle i zaraz po tym na
nim usiadł. Przywołał kelnerkę eleganckim ruchem i zamówił herbatę. Nie
miałam potrzeby, by zaczynać z nim rozmowę, ale jego obecność dodawała
mi otuchy. Chociaż było tam mnóstwo ludzi, zanim przyszedł, czułam się
strasznie samotna. Czasem to wystarczy. Drugi człowiek obok, który
będzie pił z tobą najzwyczajniej w świecie herbatę.
Po pięciu minutach, kelnerka wróciła z filiżanką.
- Dziękuję – odparł ciepło i pożegnał panią uśmiechem – A ty – zwrócił się do mnie – Czemu jesteś taka smutna?
- Zamyślona – fałszywie sprostowałam.
- Ah! Zamyślona... – uśmiechnął się ironicznie – Nieładnie kłamać.
- Małe kłamstwa nikomu nie zaszkodziły.
- Małe kłamstwa ranią tak samo jak duże kłamstwa. Bardzo mnie teraz boli – spojrzał na mnie tymi swoimi ogromnymi piwnymi oczami.
- Przepraszam. Masz rację, jestem smutna.
- Dlaczego?
- Nie przywykłam zwierzać się obcym ludziom.
- Uh, jaka zimna!
- Herbata? – zapytałam naiwnie.
- Nie. Ty.
Zastanowiło
mnie to. Może dlatego to wszystko właśnie tak się potoczyło? Jednego
dnia straciłam wszystko i jedyne, co z niego pamiętam, to moje słowa
skierowane rano do mamy po śniadaniowej awanturze – zimne i puste
„wychodzę!”. Tego dnia nie wróciłam do domu.
- To jak będzie? Wyżal mi się. Pewnie więcej się nie spotkamy.
- Nie
mam zamiaru – odparłam, dopiłam ostatni łyk herbaty, zarzuciłam szalik,
wzięłam płaszcz i wyszłam. Przechodząc obok okna zauważyłam jedynie, że
wcale go to nie ruszyło. Siedział spokojnie, rozglądał się po kawiarni i
głupkowato się uśmiechał.
Bez
wątpienia nic od tamtego dnia nie będzie takie samo. Czułam to już w
momencie, kiedy zadzwonił do mnie telefon, a pan w słuchawce powiedział
„Julia? Julia Rembertowicz? Proszę o jak najszybsze zjawienie się w
szpitalu...” po tych słowach wyłączyłam się zupełnie. Resztkami
racjonalnego myślenia, chwyciłam długopis, zapisałam adres i próbowałam
tam „jak najszybciej” dojechać. Komunikacja miejska robiła wszystko,
żeby mi to utrudnić.
Po
wyjściu z kawiarni poszłam prosto do domu. Tydzień później, miałam
dawać korki Aśce z równoległej. Zapisała mi adres, a ja, znając już
komunikację miejską, wyszłam z domu godzinę wcześniej. Jak się okazało,
dojechałam znacznie szybciej niż przypuszczałam. Równie szybko znalazłam
jej blok. Nie dzwoniłam domofonem, bo akurat z bloku wychodziła jakaś
starsza pani – popisując się swoim dobrym wychowaniem, przytrzymałam jej
drzwi i weszłam do środka. Wczłapałam się na trzecie piętro i
zadzwoniłam dzwonkiem do drzwi, jakie opisała mi Aśka – „u nas w bloku
nikt nie ma numerów, nie będzie chciało ci się liczyć! Właź na trzecie
piętro i dzwoń do białych drzwi ze słoneczkiem, dzieło mojego brata!” –
tak też zrobiłam. W pierwszej chwili pomyślałam sobie, że ten brat ma
góra trzy lata. Szybko jednak ocknęłam się z przemyśleń, kiedy drzwi
otworzył mi chłopak z kawiarni. Otworzyłam jedynie buzię ze zdziwienia i
nie byłam w stanie nic powiedzieć.
- Jednak
dobrze, że mi nic nie powiedziałaś. Spotkaliśmy się! Ale skąd wiesz...?
– zapytał równie zmieszany, choć z tym swoim durnym uśmiechem.
- Nie wiem...
- Znowu kłamiesz! Przecież tu stoisz! No, wejdź! – zawołał wyraźnie rozbawiony.
Weszłam niepewnie.
- Jest Aśka? – zapytałam w końcu.
Spojrzał na mnie z prawdziwym rozczarowaniem.
- Aśka? – powtórzył – Nie, Aśka będzie za pół godziny.
- Mogę zaczekać tutaj? Czy mam sobie pó...
- Zaczekaj tutaj, jak najbardziej! – ożywił się nagle – kawy, herbaty, soku, wody? Ostatecznie oranżady?
Zaśmiałam się.
- Herbaty!
- Tak myślałem. W ogóle! Sergiusz! Mam na imię Sergiusz! – podał mi rękę przez blat.
- Julia. A ja Julia... – uścisnęłam jego dłoń.
- Taka
żarłoczna i takie delikatne imię ci dali? Nie do wiary! A słyszałaś
może o tym wypadku? Aśka coś mi trajkotała, że jakiejś tam jej koleżanki
rodzice razem z rodzeństwem jechali dokądś tam, już nie pamiętam, i
mieli wypadek! Ale ponoć tak straszny, że wszyscy czworo walczą o życie!
Nie słyszałaś? To było jakiś tydzień temu! Ja się dowiedziałem po tym,
jak wróciłem z tej kawiarni! W strasznym szoku byłem. Wyobrażasz sobie,
co musi czuć ta dziewczyna? A co, jak żadne z nich nie przeżyje?
Zostanie sama. Taka samotność jest straszna! Okrutna wręcz. Nic nie
słyszałaś, naprawdę?
- Słyszałam – wymamrotałam przez zaciśnięte gardło – Tak, taka samotność jest okrutna...
- Wszystko w porządku?
Zadzwonił mi telefon.
- Przepraszam cię, muszę odebrać. Słucham?
- Julio? Stan twojej mamy pogarsza się, przepraszam, że przez telefon. – pielęgniarka, z którą się zaprzyjaźniłam, pani Maria.
- Mam przyjechać?
- Nie. Lepiej będzie, gdy zostaniesz w domu. Gdybyś mogła jedynie zawiadomić ciocię lub kogoś starszego?
- Tak...
Już dzwonię do cioci... – odłożyłam słuchawkę i szybko wybrałam numer
cioci – Ciociu? Dzwoniła do mnie pani Maria... z mamą jest coraz
gorzej... Dobrze dziękuję ... Daj znać jak będziesz coś wiedziała.
Sergiusz złapał się za głowę.
- Najmocniej... Ja nie miałem pojęcia! – zaczął przepraszać zdenerwowany.
Do domu wpadła Aśka.
- Bracie, nie uwierzysz co mi się ... – przerwała – Julia? Myślałam, że z powodu sytuacji nie przyjdziesz...
- Nie no, mogę iść, nie ma sprawy – zaczęłam zbierać się do wyjścia.
- Zostań! – krzyknęli zgodnie – ale czy możemy odpuścić sobie korki na inny dzień? – zapytała już sama Asia.
- Dobrze.
- W
takim razie zostawię cię jeszcze na chwilę z Sergiuszem. Wpadłam na
tego chłopaka! Aaaa! Ale szczęście! Za godzinę będę! – zawołała radośnie
i wyszła.
Zapanowała
cisza. Wbrew pozorom, wcale nie była krępująca. Sergiusz patrzył na
mnie smutno, a ja robiłam wszystko, byle na niego nie spojrzeć. Czułabym
się wtedy niezręcznie, gdyby nasze spojrzenia „przypadkowo” się
spotkały.
- Zagrajmy w pytania! – rzuciłam.
- Dobra,
ale ty zaczynasz! – zgodził się entuzjastycznie, po czym zaprosił mnie
do salonu. Siadłam wygodnie na fotelu, on na drugim, przy herbacie...
Miło.
- Hmm... Ile masz lat?
- Dwadzieścia. A ty?
- Piętnaście.
- A! To ty w wieku Aśki jesteś! Myślałem, że starsza.
- No przepraszam, niestety tylko tyle. Studiujesz coś? – zapytałam okrutnie tym zaciekawiona.
- Tak, jestem studentem ASP.
I
tu opadła mi szczena. Student ASP... Namalował słoneczko na drzwiach...
I myślałam, że to dzieło trzylatka... Nic nie powiedziałam, bo by się
obraził. Dusza artysty – wrażliwa.
- Wow – jedyne, na co było mnie stać.
- Teraz ja. Na jaki wybierasz się profil do liceum?
- Matematyczno-fizyczny.
- Ciężki orzech do zgryzienia! Sam byłem.
Dowiedziałam
się wielu ciekawych faktów o Sergiuszu. Np., że miał na imię mieć
Walenty – to zapamiętałam szybko, bo straszliwie mnie to rozbawiło!
Obiecał, że pokaże mi swoje prace. Ale nie przechowywał ich tutaj – a w
swojej kawalerce na Pradze. Ucieszyło mnie to, bo to znaczyło, że chce
się jeszcze ze mną zobaczyć. Minęła godzina, dwie, trzy. Może nawet
cztery. Aśka nie wracała, a ja czułam się przy Sergiuszu bardzo dobrze.
Ale musiałam wracać do domu – czekał tam na mnie wygłodzony Dżery. Mój
pies.
- Dzwoń,
kiedy tylko będziesz chciała – w nocy, w dzień, po południu i rano i
wieczorem! – powiedział Sergiusz wciskając mi do ręki mały papierek, już
przy drzwiach.
- Dziękuję.
Droga
do domu była smutna, ponura i długa. Aśka mieszkała na Ursynowie, ja na
Żoliborzu – przeszłam ten kawał piechotą. Do Sergiusza nie zadzwoniłam.
Nie miałam odwagi.
Dnia
24 listopada, równo miesiąc po wizycie u Asi, miałam koncert. Rodzice
obiecywali mi jeszcze w wakacje, że przyjadą. Nie mogli. Ojciec był w
śpiączce, mama tak samo, siostra ledwo żyła, brat stracił pamięć... Mimo
wszystko odwiedzałam ich codziennie. Oprócz tego dnia. Skończyła mi się
karta miejska, a ja nie miałam pieniędzy, by kupić drugą – jeździłam
więc po Warszawie rowerem. Spakowałam skrzypce, wsiadłam na moją damkę i
przejechałam aż do Filharmonii. Po ostatnich wydarzeniach, szczerze
mówiąc, zapomniałam o tym koncercie. Propozycję dostałam od dyrektora
szkoły muzycznej. Bardzo mnie ucieszyła, w końcu poczułam się doceniona.
Moja suchość, dystans do wszystkiego – szczególnie do ludzi, cynizm,
ironia – były jedynie wynikiem braku zainteresowania. Nie miałam
przyjaciół – jedynie tę Aśkę, rodzice płacili za moją szkołę muzyczną, a
czas poświęcali Darii i Michałowi. Nie byli na moim ani jednym
koncercie... Daria zawsze mówiła „ale to przecież tobie kupili skrzypce,
a nie nam! Doceń to!”... A gdy zawiadamiałam mamę, „mamo, mam koncert
za dwa tygodnie, przyjdziecie wszyscy?” „Przykro mi, słońce, Michał ma
wtedy przedstawienie” albo „Nie, kochanie, mamy dużo pracy”. W mojej
głowie zawsze to brzmiało „spieprzaj, nie mamy dla ciebie czasu”. Więc
nauczyłam się radzić sobie bez nich. Przy każdym wyjściu na scenę, stali
moi rówieśnicy z rodzicami, którzy denerwowali się za nich. Ja ze
stresem musiałam sobie radzić sama – a i grałam dla nikogo – bo wiadomo,
że każdy tam przychodzi, żeby posłuchać swojego dziecka. Mnie nie
słuchał nikt. Może jedynie dyrektor. Docenił mnie – kiedy wyszedł do
mnie z propozycją koncertu w Filharmonii, rzuciłam mu się na szyję.
Potem powiedziałam rodzicom – mama nie oderwała noża od kanapki, a
ojciec wzroku od gazety. Zaraz potem do pokoju wpadł Michał, zawiadomić,
że dostał rolę w jakiejś sztuce – rzucili się z gratulacjami...
Bardzo
chciałam, żeby ktoś przy mnie był. Ale jednocześnie strasznie bałam się
zadzwonić do Sergiusza. Miesiąc go nie widziałam. Może to głupie – ale
tęskniłam straszliwie. Tak czasem jest. Wystarczy jedno spojrzenie,
okazanie jakiegokolwiek zainteresowania i cały świat staje na głowie.
Czasami miałam wrażenie, że tylko dzięki temu, że Sergiusz pojawił się w
moim życiu, w ogóle potrafiłam zasnąć.
Z
drugiej strony – kiedy chwytałam za telefon, budziły się we mnie dziwne
myśli. „On ma dwadzieścia lat! Pewnie jest z kumplami na piwie!” I
szybko odkładałam słuchawkę.
Nie
miałam pojęcia, że złośliwość przedmiotów martwych jest tak złośliwa!
Jechałam sobie tym rowerem i nagle – trach! Łańcuch mi spadł...
kompletnie! Załamana rzuciłam rower ze złością i dreptałam po chodniku z
opuszczoną głową. Po pięciu minutach, usłyszałam za sobą dźwięk mojego
dzwonka od damki.
- Nerwus! – ujrzałam Sergiusza trzymającego mój rower.
- Spieszę się! Dziękuję! – podbiegłam szybko.
- A dokąd?
- Do Filharmonii!
- Cóż
za niezwykły zbieg okoliczności... Ja też... Przypnij ten rower,
wrócimy po niego. Zawiozę cię, będzie szybciej – zaproponował, a ja bez
wahania przyjęłam propozycję. Byłam naprawdę szczęśliwa. Wpakowałam się
więc razem ze skrzypcami szybko do samochodu i czekałam jedynie, aż
ruszymy.
- Nie mówiłaś, że grasz, a już na pewno, że grasz w Filharmonii! – zawołał pretensjonalnie.
- Nie lubię się tym chwalić. Poza tym to tylko jeden występ tam...
- Jeden
występ? Niektórzy by zabili o to! Dziewczyno! To jedynie znaczy, że
piekielnie zdolna jesteś! – strasznie mnie tym podniósł na duchu.
- Dziękuję... Nigdy mi tak nikt nie powiedział...
- Wiesz, jednak nie jesteś taka twarda, jak mi się wydawało!
- Nie? Nie płakałam od dziesięciu lat.
- Nawet teraz? – zapytał zdziwiony.
- Wiem. To okropne. To moi rodzice, moje rodzeństwo. Ale nie są mi bliscy, Sergiusz. Śmiem twierdzić, że już ty jesteś mi bliższy.
Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów.
- Przepraszam, muszę zapalić – rzucił.
- Nie wiedziałam, że palisz.
- A jednak jestem ci bliższy.
Przystojnie mu było z tym papierosem. Ciężko mi było oderwać od niego wzrok.
- Co się tak patrzysz, nerwusie? – zapytał uśmiechnięty.
- Nie wiem. Tak jakoś.
Dojechaliśmy do Filharmonii. Ja szybko uciekłam szukać dyrektora, a Sergiusz na widownię.
Moja
kolej. Nigdy się tak nie denerwowałam. Ale tym razem miałam dla kogo
grać. Dla Sergiusza. Zagrałam naprawdę najlepiej, jak potrafiłam.
Widziałam, kiedy dwudziestoletni mężczyzna w wymiętej niebieskiej
koszuli i dżinsach, z trzydniowym zarostem i nieokrzesaną fryzurą wstał –
pociągnął tym innych ludzi – po minucie cała widownia stała. A ja nie
wiedziałam co mam zrobić. Ukłoniłam się. Raz, drugi... trzeci. Zeszłam.
Dyrektor kazał mi wrócić. Wróciłam. Usłyszałam w tłumie głos Sergiusza
krzyczącego „Jeszcze raz!”. Ale nie zagrałam jeszcze raz. Ukłoniłam się
ponownie i zeszłam zmieszana ze sceny.
- Nikomu tak nie bili braw! – krzyknął dyrektor.
- Dziękuję – powiedziałam i przytuliłam się do niego mocno.
Szybko spakowałam skrzypce i zeszłam do szatni. Zabrałam kurtkę i stanęłam pod Filharmonią. Zaczynało padać.
- Czułem,
że nie wytrzymasz do końca! Po prostu czułem to! – usłyszałam
Sergiusza, który chwilę później pojawił się obok mnie, ze swoją kurtką
rozciągniętą nad naszymi głowami, którą zgrabnie przytrzymywał rękoma –
Byłaś świetna! Ale chodź. Zmokniesz.
Tak. Powiedział „zmokniesz”. Nie „zmokniemy”. „Zmokniesz”.
- Nie chcę wracać do domu – powiedziałam błagalnym tonem.
- Zabiorę cię w jedno przytulne miejsce! – zawołał rozradowany tym faktem.
Dwadzieścia
minut później zatrzymaliśmy się przy jakiejś knajpce. „Tango”. Wysiadł
pierwszy, otworzył mi drzwi od auta, potem od lokalu. Byłam nim
zaczarowana. Odsunął mi krzesełko przy stoliku, zdjął płaszcz,
odwiesił... Po półgodzinnej rozmowie, w radiu rozbrzmiało się Tango Till
They Sore Toma Waitsa. Sergiusz poderwał się, pocałował mnie w dłoń, po
czym zapytał:
- Czy zatańczysz ze mną tango?
Zaśmiałam się.
- Nie potrafię – przyznałam szczerze.
- Ależ potrafisz! Po prostu udawaj, że mnie kochasz!
Złapał
mnie za ręce i poderwał z krzesła. Przysunął mnie do siebie, wziął dłoń
– chwycił w swoją. Czułam się jak w niebie. Jego piwne oczy utkwione w
moich, niebieskich... „Udawaj, że mnie kochasz”... Po paru sekundach nie
byłam pewna, czy faktycznie udawałam. A on? Mistrz. Ale w końcu tylko
udawał! Byliśmy tak blisko – rozbawieni, a jednocześnie poważni – z tak
wielką różnicą wieku na karku, z takimi różnicami między sobą!
Niesamowite uczucie...
Po
tym wszystkim, Sergiusz zabrał mnie ze sobą do swojej kawalerki. Było
już późno – pościelił mi swoje łóżko, a sam postanowił spać na kanapie.
Protestowałam, ale przecież jest strasznie uparty. Już usypiałam.
Usłyszałam jednak telefon. Sergiusz podbiegł zdenerwowany.
- Nie. Nie dziś. Zadzwonię Jutro. Pa. – i odłożył słuchawkę.
- Kto to?
- Ojciec – odpowiedział po chwili zastanowienia.
Okłamał mnie. Wiedziałam o tym. Ale wtedy nie miałam siły drążyć. Usnęłam.
Nadchodziły
święta. Od tamtego wieczoru, Sergiusz dzwonił do mnie często. Często
też się widywaliśmy. Słyszałam docinki ze strony koleżanek, że „taką
porządną udaje, jej rodzice o życie walczą, a ona tak naprawdę
blachara!” No tak... Szybko cała szkoła przypięła mi taką etykietkę.
- Spotykasz się z Sergiuszem? – zapytała Aśka.
- Czasem... A bo co? Przecież to twój brat, nie mówi ci?
- Słucham?
– zaśmiała się – Sergiusz nie jest moim bratem! Mówimy tak tylko na
siebie, bo razem się wychowywaliśmy. Mój brat ma cztery lata.
Zmieszałam się.
- To kim jest Sergiusz w takim razie?
- Naprawdę ci nie powiedział? – zdziwiła się.
- Ale czego, na litość Boską?
- Sergiusz jest chłopakiem mojej siostry.
Stanęłam
jak wryta. Nie mogłam dopuścić do siebie tej myśli. Chwyciłam swój
plecak i wyszłam ze szkoły – przerwa świąteczna – dużo czasu na
przemyślenia. Wiedziałam, że to będą najgorsze święta w moim życiu.
Tamten dzień mnie jedynie w tym przekonaniu utwierdził.
Zdążyłam
otworzyć drzwi mieszkania, kiedy zadzwoniła mi komórka. Sergiusz.
Odrzuciłam. I tak kolejnych dziesięć. Na szczęście nie wiedział, gdzie
mieszkam.
Wigilia. Pięć kanapek z serem.
Pierwszy dzień świąt. Cztery parówki.
Drugi dzień świąt. Trzy zapiekanki.
Dwudziesty siódmy grudzień. Dzwonek do drzwi.
- Aśka? – zawołałam kompletnie zdziwiona.
- Sergiusz
rzucił moją siostrę. Powiedziałam mu, że wiesz. Robi wszystko, żeby się
z tobą skontaktować – wpakowała się do mieszkania.
- Ale ja nie chcę.
- Julia! Znamy Sergiusza od dziecka! Z siostrą był od pięciu lat! Nie rzuciłby jej, gdyby mu nie zależało na tobie!
- Ty nie wyglądasz na szczególnie zmartwioną. W końcu to twoja siostra.
- Nie pasowali do siebie... – usiadła na krześle.
- Nie, Asiu. A przynajmniej jeszcze nie teraz.
Dwudziestego
ósmego grudnia wybrałam się na spacer po Warszawie. Odwiedzałam moje
ulubione miejsca – z wyjątkiem Filharmonii, bo ta zbyt wybitnie
kojarzyła mi się z Sergiuszem. Stanęłam pod Teatrem Narodowym, pięknie
oświetlonym i pięknie ośnieżonym zresztą. Oparłam się o słupek. Były
przywieszone na nim plakaty sztuk. Odwróciłam się, żeby przeczytać, o co
się opieram. „Tango”... Chcąc nie chcąc zaczęłam płakać. Pierwszy raz
od dziesięciu lat. Długo stałam jeszcze przed Narodowym, aż w końcu z
mojego żalu przytuliłam ten cholerny słupek. Byłam w domu dopiero po
północy.
Powoli
mijał miesiąc... telefon umilkł. Codziennie odwiedzałam szpital – o ile
stan rodziców się nie zmieniał – tak siostry i brata polepszał.
Siedziałam godzinami z Michałem i opowiadałam mu całe jego życie –
chociaż niekompletnie, bo przecież słabo go znałam.
Kiedy
siostra odzyskała już świadomość, miałam z kim wreszcie porozmawiać.
Wyjaśniłyśmy sobie wiele. Nigdy nie była mi tak bliska, jak właśnie
wtedy. Starsza o dwa lata siostra. Opowiedziałam jej o Sergiuszu.
- Już nawet nie dzwoni.
- Widzisz. O jeden telefon za długo nie odbierałaś.
Bratu w końcu zaczęło się coś przypominać. Cieszyłam się. Jak nigdy.
Miesiąc
później, w lutym już, ojciec odzyskał przytomność, Daria już miała
niedługo wychodzić ze szpitala, a brat kompletował dalej swoje życie.
Mama jedynie się nie budziła. Martwiło mnie to strasznie.
Gdzieś
w połowie lutego, siostra wróciła do domu. Było mi z nią dobrze. W
końcu jadłam coś innego – były śniadania, obiady i kolacje. Szybko
przyszły też ferie. Któregoś dnia w środku tygodnia, postanowiłam wybrać
się na łyżwy. Lubiłam jeździć i umiałam to robić – a nauczyłam się
sama. Poszłam więc ze swoimi łyżwami na lodowisko pod Pałacem Kultury. O
dziwo, było bardzo mało ludzi. Spodziewałam się tłumów. Założyłam owe
buty z kawałkiem metalu i pewnie weszłam na lodowisko. Jeździło się
cudownie! W jednym momencie jednak straciłam równowagę i wywaliłabym
się, gdyby nie złapał mnie...
- Sergiusz?! – krzyknęłam zdziwiona.
Nie
odezwał się. Pojechałam w stronę bramki. Zaczęłam szybko i nerwowo
ściągać łyżwy. Podszedł. Kucnął. Przytrzymał mi ręce. Spojrzał... Tymi
swoimi ogromnymi, piwnymi oczami...
- Przepraszam... – szepnął, po czym puścił mnie i wszedł z powrotem na lodowisko.
Założyłam buty. Nigdy tak bardzo nie chciałam wrócić do domu. Bardzo dużo płakałam, a Daria nie mogła w to uwierzyć.
- Płaczesz! Mama w życiu tego nie kupi!
I nie kupiła. Dwa dni później dostałyśmy wiadomość, że nie żyje.
Ojciec
wyszedł ze szpitala – z depresją. Ciężko było się z nim porozumieć.
Trzy dni później był pogrzeb mamy. Przyszło bardzo dużo ludzi. Ja
przyszłam ze skrzypcami. Po mszy, stanęłam przy ołtarzu – spojrzałam na
drzwi. Sergiusz... Stał ze spuszczoną głową. Zagrałam ostatni raz dla
mamy – nigdy mnie nie słuchała, ale nie przeszkodziło mi to. Zagrałam
najlepiej, jak potrafiłam.
W
domu panowała zepsuta atmosfera. Bałam się, że będzie tak zawsze.
Zaczęła się szkoła. Pierwszego dnia po feriach, zaspałam. Na przystanku
stałam przestępując z nogi na nogę.
- Może
cię podwieźć? – usłyszałam za sobą głos Sergiusza. Odwróciłam się.
Palił papierosa... W tej samej, wymiętej, błękitnej koszuli i
dżinsach... A przecież było tak zimno.
- Czekasz tu na mnie?
- Codziennie – przyznał.
- Mam trochę dumy... Pojadę autobusem.
- Spóźnisz się...
- Ale przynajmniej nie wsiądę do samochodu człowieka, któremu nie ufam.
- A ufałaś mi w ogóle? Nie znałaś mnie wcale! Jestem ponoć największym chamem!
- Ale ufałam.
Na szczęście podjechał autobus. Wsiadłam szybko. Cały dzień myślałam o Sergiuszu. Największym chamie.
Któregoś dnia w szkole – nie wytrzymałam.
- Aśka? Wiesz może, co u Sergiusza? – zapytałam cicho.
- Kiepsko. Codziennie chodzi do kościoła. Nie wiem, co się z nim dzieje. Ostatnio dużo pije...
Zastanowiło
mnie to... nie chciałam mieć go na swoim sumieniu – poza tym, naprawdę
go potrzebowałam. Z nikim tak nie potrafiłam rozmawiać, jak właśnie z
nim. Tego dnia, zerwałam się z lekcji. Pamiętałam, gdzie mieszka. Bardzo
dokładnie. Ruszyłam na Pragę. Znalazłam blok. Weszłam. Zadzwoniłam do
drzwi. Otworzył. Uśmiechnął się.
- Mogę wejść? – zapytałam drżącym głosem.
Chwilę stał i nic nie mówił.
- Tak! Jasne! Wejdź! – ożywił się nagle – Co ty tu robisz? Myślałem...
- Ja
też dużo myślałam. Nie ma sensu, żebym tak dłużej się zachowywała –
zraniłeś mnie, ale przeprosiłeś – ja przeprosiny przyjmuję. Poza tym,
strasznie za tobą tęskniłam, a ty potem nawet nie dzwoniłeś.
- Czekałem
codziennie pod twoim domem! Momentami czułem się jak prześladowca...
Strasznie się cieszę! – przytulił mnie mocno. Boże, jak ja marzyłam,
żeby to trwało jak najdłużej...
***
Codziennie
stałem pod jej domem. Patrzyłem, jak wychodzi, dokąd idzie... Chodziłem
za nią. Tylko tak mogłem poczuć się jej bliższy. Tak bardzo chciałem
powiedzieć jej resztę prawdy, ale jednocześnie wiedziałem, że wtedy
znienawidzi mnie do końca. Potrzebowałem jej... Ale też nie radziłem
sobie z poczuciem winy. Kiedy dowiedziałem się, że jej matka nie żyje –
upiłem się... Raz, drugi... Trzeci. Aż w końcu przyszła. Przyszła do
mnie!
Wybaczyła
mi. Byłem tak cholernie szczęśliwy, że zapomniałem o reszcie moich
grzechów. Zrobiłem jej herbaty – nieśmiało usiadłem koło niej na
kanapie. Chwyciła książkę ze stołu. O malarzach... Opowiadałem jej o
tych wszystkich obrazach, była tak blisko... Jeździłem po książce palcem
i przypominały mi się te niezwykłe historie związane z każdym z dzieł,
aż w końcu spojrzała na mnie. Widziałem to, ale nie przestawałem mówić,
bałem się tej chwili... Znowu mi zaufa... A ja znowu ją zawiodę. Nie
wytrzymałem... spojrzałem na nią, w te małe, niebieskie oczka! Włosy
spadły jej na twarz... zasłoniły mój ulubiony pieprzyk na policzku,
niedaleko ust. Odgarnąłem je delikatnie i pocałowałem pieprzyk. Nie.
Jestem tylko facetem... Chwilę potem czułem jej usta, jej oddech, byłem
tak szczęśliwy, tak niebiańsko szczęśliwy! Spojrzała na mnie. Motyle w
brzuchu...
- Julio – szepnąłem – bo ja... – przystawiła mi palec do ust.
- Nic nie mów, bo wszystko zepsujesz! – powiedziała, po czym wtuliła się we mnie. Nie mogłem jej powiedzieć. Nie teraz...
- Dobrze. A jak się czujesz po tym wszystkim? – zapytałem troskliwie.
- Moje
życie skończyło się w Weronie – odparła smutno i mocno przytuliła się
do mnie. Nigdy sobie nie wybaczę, że tak bardzo ją skrzywdziłem.
Rok wcześniej
- Wszystkiego
bym się spodziewał! Ale, że Rembertowicz cię z matmy obleje w
maturalnej to bym nie przypuszczał. I to jeszcze na rozszerzeniu! –
wypalił Siwy.
- Nie musisz – syknąłem – uwziął się na mnie!
Dlatego też postanowiłem wybrać się do niego na przerwie.
- Panie Grzegorzu! – krzyknąłem – możemy chwilę porozmawiać?
- Tak, oczywiście – zaprosił mnie do klasy.
- Naprawdę nie mógłbym chociaż na dwójkę wyciągnąć?
- Ale z czego, Sergiusz, z czego? Masz cztery gołe pały!
- Punktu mi za każdym razem brakowało! Uwziął się pan na mnie!
- Najlepiej powiedzieć, że się uwziął, a winy swojej w tym nie dostrzegać! – krzyknął zdenerwowany – Wyjdź!
- Żona pana zdradza to pan się na nas wyżywa – palnąłem bezmyślnie.
Uderzył mnie w twarz.
- Zapamiętam to sobie – powiedziałem stanowczo – Na bardzo długo!
- Ja też. Na bardzo długo.
I w ten sposób na bardzo długi czas zapamiętaliśmy siebie nawzajem, a ja całymi miesiącami szykowałem zemstę.
***
Spędzałam
mnóstwo czasu z Sergiuszem! Mnóstwo! Bardzo polubiłam dzień, w którym
zmęczona okrutnie szkołą i ogólną sytuacją, poszłam do niego sobie
ponarzekać. Wyliczałam, co jest nie tak:
- Ojciec
jest w psychiatryku, poszedł z własnej woli, teraz jestem pod opieką
Michała i Darii. Michał ma przecież dziewiętnaście lat, więc wziął na
siebie tę odpowiedzialność, bo wiedział, że to pomoże ojcu. Ale taki
„odpowiedzialny” jest straszliwie upierdliwy! Kombinujemy dniami i
nocami z Darią, jak go ujarzmić tudzież wygryźć. Jest naprawdę okropny.
Sergiusz zaczął się śmiać.
- Hm... Ile ja bym dał, żeby mieć rodzeństwo! Nawet nie ma mi kto zdjęcia zrobić!
W kwietniu miałam egzaminy. Sergiusz bardzo mocno mnie wspierał. Po każdym egzaminie, czekał na mnie pod szkołą.
- I
jak ci poszło? – pytał z przejęciem. Oczywiście w ostatnim dniu pojawił
się w mojej ulubionej, wymiętej, błękitnej koszuli i dżinsach. Tak
jest. Z trzydniowym zarostem i nieokrzesaną fryzurą – takiego lubiłam go
najbardziej!
- Kim chcesz zostać w przyszłości? – zapytał któregoś kwietniowego po południa dopalając papierosa.
- Chciałabym być najbardziej świetlikiem!
Zaśmiał się głośno.
- Wszyscy tak reagują – powiedziałam naburmuszona.
- A dziwisz się? Czemu chcesz być świetlikiem, moja Julio?
- Bo świetlik nigdy nie musi się martwić, że zabraknie prądu. Świeci sobie i świeci. No i samice ponoć zjadają samców!
- Chcesz mnie zjeść? – odsunął się przerażony.
- A jesteś mój? – zdziwiłam się szczerze.
- Mów co chcesz, ale na zawsze.
- O! A skąd ta pewność? Że na zawsze?
- Popatrz.
Ty będziesz świetlikiem, ja zostanę człowiekiem. Światło zgaśnie, a
twój zadek nadal będzie świecił. Chcąc nie chcąc, będziesz mi potrzebna.
A ja ci dam...
- ...dym
papierosa. I otrujesz biednego świetlika! Musisz przestać palić, bo
inaczej nam ten układ nie wypali! – zawołałam udawając rozczarowanie.
- A tak na poważnie? Kim byś chciała być? Skrzypaczką? – zapytał ponownie.
- Nie. Chciałabym być geofizykiem. Wszyscy się ze mnie śmieją, że nie znajdę po tym pracy, i tak dalej... Nikt we mnie nie wierzy!
Uśmiechnął się jedynie. Wiedziałam, że wierzy.
***
Koniec
kwietnia. Julia napisała już egzaminy. Siedziałem sobie spokojnie w
swoim pokoju i malowałem, nagle do domu wpadła zdyszana Aśka.
- Sergiusz, Sergiusz! Nie uwierzysz, co mam dla ciebie!
- Co? – poderwałem się niezwykle zaciekawiony.
- Wiersz.
- Napisałaś dla mnie wiersz? – zaśmiałem się.
- Nie! To Julii!
- O mnie?
- Ja wiem? Napisany dwa lata temu, więc chyba nie.
- A skąd masz? – dopytywałem.
- Leżał na biurku. Pozwoliła mi przepisać.
Chwyciłem kartkę.
kupił mi słońce
na wyprzedaży
kupił kukiełkę
bez twarzy
nauczył tańczyć
puszczał w powietrze
chował moje łzy
w swoim swetrze
byłam jego
marilyn monroe
spałam zawsze
pod jego kołdrą
(...)[1]
- Nie wiedziałem, że pisze. Nigdy mi nie mówiła – powiedziałem zdziwiony, może trochę zawiedziony, że mi nie powiedziała...
- Pomimo
pozorów, ona bardzo mało mówi, Sergiusz. Może przegadać cały dzień o
głupotach, rzadko wspomni, co czuje. Nie widzisz? Zmarła jej matka,
ojciec jest w szpitalu psychiatrycznym, a ona się śmieje, nie dziwne?
Dziwne. Ale wieczorami płacze. Tylko w życiu tego nikomu nie powie.
- Więc skąd to wiesz, mądralo?
- Rozmawiałam z Michałem.
- No nic, w każdym razie, dziękuję ci strasznie. Przyda się na prezent urodzinowy.
Martwiłem
się o siebie. Dużo piłem ostatnimi czasy. Nie mogłem sobie z tym
wszystkim dać rady. Julia czasem dzwoniła do mnie, a ja ledwo żywy i
skacowany odbierałem z ledwością telefon i mówiłem „wiesz... ja bardzo
chętnie bym się z tobą spotkał. Ale dzisiaj mam zajęcia, tak...”
W
ten sposób czasem nie widywałem jej nawet tydzień. Po prostu nie
chciałem, żeby widziała mnie w takim stanie. A najbardziej bałem się
pytania „dlaczego?”. Wtedy nie wiedziałbym, co odpowiedzieć.
Wyciągnęła
mnie kiedyś na wiosenny spacer, bo „Sergiusz, zobacz, jakie wszystko
jest teraz piękne!” Dla niej każda najmniejsza drobnostka była piękna.
Kiedy tak szedłem koło tej małej blondynki, kiedy z każdą chwilą
spędzoną przy niej ogarniała mnie okropna złość na samego siebie, że
wyrządziłem jej tak ogromną krzywdę, kiedy milczeliśmy obydwoje i o ile
ja gryzłem się sam ze sobą, tak ona wydawała się być całkiem spokojna,
odezwała się nagle:
- Sergiusz?
- Tak? – zapytałem lekko zaniepokojony.
- Czy obiecasz mi coś?
- Zależy co.
- Czy
obiecasz mi, że mnie nigdy nie okłamiesz? – spojrzała na mnie tymi
swoimi niebieskimi oczami. Wiedziałem, że potrafi czytać z ludzi, ale
sama nigdy się do tego nie przyznała.
- Nie – odpowiedziałem po krótkim namyśle.
- Dlaczego?
- Bo już cię okłamałem.
Przygryzła wargi. Spojrzała na niebo.
- Będzie padać – oznajmiła, po czym wesołym krokiem podreptała dalej.
***
10
maj. Moje urodziny. Obudziłam się strasznie późno, bo akurat to była
sobota. Umyłam się, ubrałam. Czekałam. Sergiusz nie przychodził, nie
dzwonił. Nie umawiałam się z nim, ale miałam cichą nadzieję, że
przyjdzie. Że pobędzie ze mną w moje szesnaste urodziny. Snułam się po
domu jak cień.
Dużo
nad tym wszystkim rozmyślałam. Sergiusz pojawił się dosyć nagle w moim
życiu, w trudnej sytuacji – a mimo wszystko, nie zniknął. Byłam mu za to
wdzięczna, że jest, że mogę się do niego odezwać – chociaż ostatnio
często przekładał spotkania, często się wymigiwał przez telefon zaspanym
głosem. Martwiłam się o niego. Aśka dalej uparcie twierdziła, że dużo
pije, ale ja nigdy go nie widziałam ani upitego ani skacowanego. Myślę
sobie, że gdyby nie Sergiusz, załamałabym się. Był dla mnie takim
filarem, podporą, która trzymała mnie, nie przewracała się. Był moim
kremem na uśmiech, przepisem na dobry dzień. Budziłam się i czasem od
razu wpadał mi do głowy – w jednej chwili nawet deszczowe dni zamieniały
się na słoneczne. Wszystko znowu było takie piękne, chociaż już dawno
poznane. A ty, nie widzisz? Nie widzisz, jak bardzo nie doceniamy tego,
co życie nam dało? I w końcu, czy widzisz, jak łatwo to wszystko
stracić? Ja musiałam stracić, żeby otworzyły mi się oczy.
Wyszłam
na spacer. W parku było mało ludzi. Dosyć ciepły dzień, jak na maj. I
bardzo ładny. W pewnym momencie, poczułam że ktoś kładzie mi ręce na
oczy.
- Myślałem,
że się tu już nigdy nie pojawisz – wypalił Sergiusz odsłaniając mi
oczy. Stanął przede mną – Teraz uważaj – ostrzegł mnie i teatralnie
odchrząknął. Niskim głosem zaczął recytować: Julio! Kupiłem ci słońce na
wyprzedaży, kupiłem kukiełkę – co prawda, bez twarzy...
Uśmiechnęłam się, kiedy wyjął ze swojej torby misia-słoneczko i kukiełkę bez oczu, nosa i ust!
- Nauczę
cię tańczyć – kontynuował – szczególnie to tango! I będę puszczał w
powietrze. Pozwolę ci chować twoje łzy w moim swetrze. Dla ciebie nawet
sweter kupiłem – wskazał faktycznie na szaro- czarny sweterek w paski,
który miał na sobie. Nigdy nie nosił swetrów – Wiedz, że jesteś moją
Marilyn Monroe i pragnę, byś spała zawsze pod moją kołdrą! I życzę ci
spełnienia marzeń, nerwusie. Szczególnie tych geo... geofizycznych!
Z ogromną radością rzuciłam mu się na szyję i zaczęłam dziękować, całować, skakać, krzyczeć. W życiu nie byłam taka szczęśliwa!
To
nie była miłość z serii trudna, bo chłopak ćpa, a dziewczyna go z tego
wyciąga. Nie. Najzwyklejsza miłość, poznana w kawiarni, a potem przez
przypadek spotkana w domu przyjaciółki – ale czy faktycznie to był
przypadek? Niedoskonała, raz okłamana i niezłamana – więc prawdziwa. Bez
obietnic, oczekiwań, rozczarowań. Taka najzwyklejsza miłość... Między
już szesnastolatką i prawie dwudziesto jedno latkiem... Nieakceptowana
przez środowisko, obrzucana obelgami, często opluwana i tłamszona. Tylko
dlatego, że inni nie potrafili zrozumieć, że to nie wiek sprawia, że
się w kimś zakochujemy. Bo nie przywiązujemy się przecież do stuletniego
stołu dlatego, że przetrwał wiek, ale dlatego, że jedliśmy przy nim z
kimś wyjątkowym...
Mijał
miesiąc, dwa, Sergiusz malował, ja otrzymałam wyniki egzaminów i byłam
szczęśliwa, bo dostałam się do wymarzonej szkoły. Wszystko toczyło się
bardzo szczęśliwie. Były już wakacje i pewnego dnia, Sergiusz
zaproponował:
- Może gdzieś pojedziemy razem, co? Mazury?
- Ale ty chyba nie mówisz poważnie? – zapytałam zdziwiona.
- Dlaczego?
Ucieszyłam się ogromnie. Ale nie byłam pełnoletnia, więc zapytałam się ojca.
- Tato, mogę jechać na Mazury?
- Sama? – zaśmiał się.
- Nie, z Sergiuszem.
Poderwał się nagle.
- Walińskim? – zapytał przejęty i zdenerwowany.
- No tak – odpowiedziałam lekko zdziwiona faktem, że wie, jak Sergiusz się nazywa.
- Nie ma mowy. Nigdzie z nim nie pojedziesz. W ogóle najlepiej, gdybyś się z nim nie widywała!
- Słucham?
- To słuchaj lepiej! Nie chcę, żebyś się z nim widywała! – krzyczał jak opętany.
- Ale ja go kocham! – wypaliłam w końcu.
- A
ja w dupie mam twoją miłość! Każda miłość kończy się tak samo – na
płaczu i nieszczęściu! Spójrz na mnie! I kto to w ogóle słyszał, żeby
szesnastolatka się z takim starym koniem spotykała?! Co ludzie pomyślą?!
- A ja w dupie mam, tato, co ludzie pomyślą! – wrzasnęłam i wyszłam z domu trzaskając drzwiami.
Obrałam
kierunek na Starówkę. Kiedyś lubiłam tam przesiadywać. Najbardziej
wtedy, kiedy kłóciłam się z kimś z rodziny. Tak i teraz, usiadłam na
murku i płakałam. Dosyć długo, nawet nie zauważyłam, że ktoś się do mnie
dosiadł. Byłam tak zajęta płaczem, że nawet nie patrzyłam kto to.
- To
wszystko jest co najmniej durne! I w ogóle, to jak to jest, że
najbardziej tęsknimy wieczorami? – pytałam bezsensownie w nadziei, że
mój towarzysz mi odpowie.
- Jak
świeci słońce to daje nam siły i nie zajmujemy się tęsknieniem. Robimy
różne rzeczy i dopiero wieczorem orientujemy się, że dziś jeszcze nie
tęskniliśmy. To proste, Julio – odpowiedział mi męski głos.
Nie orientując się, że owy mężczyzna znał moje imię, kontynuowałam:
- Nie
znam cię! Ale ja go kocham, wiesz? Nigdy w życiu nikomu tego nie
powiedziałam! Nawet jemu! Bo on przecież wie, prawda? Musi wiedzieć! A
ja durna, w takim „starym koniu” się zakochałam! A gdzież! Ja go
pokochałam! Trudno mi wyobrazić sobie bez niego dzień... A kiedy już
naprawdę nie mogę go zobaczyć, to co z tego, że świeci słońce, hm?!
Zawsze w głowie mam tysiąc wizualizacji tego, co w danym momencie może
robić! Wtedy mam nadzieję, że za którymś razem trafię i będę go miała
chociaż w ten sposób! W ogóle, co to za durne określenie! Człowieka nie
można mieć – bo nie można, prawda? Jasne, że nie... Tak ciężko mi mówić,
że to Mój Sergiusz, bo to oznacza, że go posiadam... A nie posiadam. A
jednocześnie jestem wtedy taka szczęśliwa, że to jego właśnie kocham... A
on? Jezus Maria... Sama nie wiem... – mój słowotok przerwały straszne
myśli, że to może być jedynie jednostronne. Nigdy ich do siebie nie
dopuszczałam...
- Też cię kocham, Julio – odparł.
- Ale ty nie jesteś Sergiuszem! – wrzasnęłam.
- Nerwusie!
Spójrz w końcu na mnie! – dopiero teraz skojarzyłam ten głos... Byłam
tak zajęta płaczem i swoimi myślami... Spojrzałam na niego. Sergiusz.
Zmartwiony i nieobecny, jednak uśmiechnięty jak nigdy wcześniej. I te
oczy... Boże!
- Coś się stało? – zapytałam przejęta jego wyglądem.
- Moja
Julia płacze, jak mam się nie martwić? – powiedział po czym przytulił
mnie mocno, wziął na ręce i wsiadł ze mną do tramwaju. Pojechaliśmy do
niego. Nie wróciłam tego dnia do domu.
***
Jej
ojciec się o mnie dowiedział. To źle... Ale prędzej czy później i tak
by się wydało. Tak samo jak cała reszta... Tamtego wieczora, kiedy
Rembertowicz zrobił awanturę, Julia spała u mnie. Potem wróciła do domu i
odezwała się dopiero cztery dni później. Telefonicznie.
- Sergiusz! Ja cię przepraszam, że dzwonię. Ale jestem chora i siedzę w domu, czyli nudzi mi się przeokrutnie...
- Już jadę – powiedziałem bez zastanowienia i wsiadłem w samochód.
Przesiedziałem z nią cały dzień. Potem zadzwonił jej ojciec, że już wraca, więc się zmyłem.
Moi
kumple śmiali się ze mnie, że jestem z tyle młodszą dziewczyną. Nie
zapraszali mnie na imprezy, bo mówili, że „nie chcą dzieci”. Nie
traktowałem Julii jak dziecko. Dawała mi tyle radości, ile nikt nigdy
nie był w stanie mi dać – była dla mnie najważniejsza. Byłem wściekły na
siebie, że nawaliłem aż tak. Że to wszystko lada moment runie, a ja
znowu zostanę sam. A tego bałem się najbardziej. Samotność jest okrutna,
kiedy jest się samemu, zupełnie samemu...
Pod koniec lipca Julia zebrała się na rozmowę ze mną. Widziałem, że coś jest nie tak, że coś ją męczy.
- To za trudne – bąknęła siedząc na moim łóżku.
- Hm?
- No
nie widzisz co się dzieje? Kumple cię nigdzie nie zapraszają, bo boją
się że mnie przyprowadzisz, a moi koledzy, pokazując na co drugi
samochód na ulicy, pytają się czy mi się czasem nie podoba i czy może
masz sobie taki kupić! Z ciebie zrobili jakiegoś pedofila, a ze mnie
blacharę! Dzisiaj miłość to wspólne zdjęcie na Naszej-Klasie, a my tego
nie mamy...
- Jaka
to miłość, powiedz mi, co? Co z tego że zdjęcie? Co z tego, że wszyscy
życzą „szczęścia”, chociaż co drugi tak naprawdę ma to gdzieś i po
prostu chce zarobić komentarz? Co z tego, powiedz? Skoro dla nich
szczęście to udany melanż, kolejne imprezy? Nie sądzisz, że mamy coś
więcej? Co z tego, że nas wymalowali, jak wymalowali? Istotny jest chyba
jednak fakt, że to my wiemy jak jest naprawdę? Nie jest? Nie jest dla
ciebie istotny, Julio?
- Jest... Ale czy to nie za mało?
- Za mało do czego?
- Za mało żeby razem łapać motyle?
- Chcesz łapać motyle? – zapytałem zdziwiony.
- Zawsze
chciałam łapać motyle z kimś, kogo będę kochała – spojrzała na mnie
błagalnie. Wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy łapać motyle. Jedno jest
pewne, tego dnia nigdy nie zapomnę. Nawet jeśli wszystko później runie. A
to jest nieuniknione.
***
Złapałam
niebieskiego motyla. Piękny... To był udany dzień – z tańcem wśród
motyli z osobą, którą kocham. To potężne słowa, ale odkąd je znam, już
się ich nie boję. Najważniejsze to przełamywać strach, słabości – potem
wszystko staje się łatwiejsze. Ale nigdy nie jest za łatwo, zawsze
znajdzie się jakaś przeszkoda i za krótkie nogi, żeby ją przeskoczyć.
Wtedy trzeba poczekać, dorosnąć i dopiero to zrobić. Tego się już
nauczyłam. Dorosłam.
Na
początku sierpnia, zadzwonił do mnie dyrektor szkoły muzycznej,
tłumacząc mi namiętnie, że musi się jak najszybciej ze mną spotkać.
Wzięłam torbę i pognałam do szkoły (choć nie mam pojęcia, co on w niej
robił w wakacje).
- Dzień dobry! – krzyknęłam radośnie.
- Ah, Julio! Mam znakomite wieści!
- Tak? – zapytałam podekscytowana.
- Ludzie z filharmonii byli tobą zachwyceni! Aż tak bardzo, że załatwili ci roczne stypendium muzyczne w PARYŻU!
- W Paryżu? – aż podskoczyłam z radości. – No ale mieszkanie? Jedzenie?
- Wszystko masz zapewnione!
Rzuciłam się na niego z uściskami. Ze szkoły pobiegłam prosto do Sergiusza.
- Sergiusz,
Sergiusz! Nie uwierzysz, co się stało! – krzyczałam wbiegając do jego
domu. Przy stole zobaczyłam stojącego ojca, obok zdenerwowanego
Sergiusza z papierosem.
- Idź stąd, Julio – odparł ojciec.
- Sergiusz? Co się dzieje?
Nic nie mówił.
- Sergiusz? – krzyczałam.
- Wyjdź – syknął ojciec.
- Tato?! Co się dzieje? – błagałam.
Szarpnął
mnie jedynie za rękę i wyprowadził za drzwi, po czym zamknął je na
klucz. Wróciłam do domu pełna zmartwień i obaw, domysłów i przemyśleń, z
których nie potrafiłam się uwolnić. Ojciec wrócił późno. Był pijany. O
nic nie pytałam. Tej nocy nie spałam, płakałam jedynie długo.
Sergiusz
nie odzywał się już tydzień. Ojciec z ulgą na twarzy zgodził się na
stypendium. Wiedziałam, że nie pozwoli mi pójść do Sergiusza, dlatego
powiedziałam, że idę do Aśki. Pukam. Pukam.
- Idź sobie, Arek – słyszę głos Sergiusza.
- To ja – powiedziałam cicho. Usłyszałam jak zrywa się z kanapy i biegnie do drzwi.
- Julia? Julia! Boże, bez względu na wszystko, kocham cię! Rozumiesz? – mówił szybko i mocno mnie przytulił.
- Co się dzieje, Sergiusz? – zapytałam wchodząc do środka.
- Nic ci nie powiedział? Nic? Zupełnie?...
- Zupełnie nic.
- Ale powiedz mi: kochasz mnie?
- Kocham – odparłam bez chwili namysłu.
- Siadaj. Bo nie dasz rady wysłuchać tego na stojąco.
Zaniepokoiłam się.
- Wiem, że mi tego nie wybaczysz, dlatego chciałem usłyszeć, że mnie kochasz jeszcze wcześniej. Rozumiesz...
- Nie bardzo.
- Twój
ojciec uczył mnie matematyki. W maturalnej wystawił mi pałę na koniec
roku, więc miałem rok w plecy. Rzuciłem wtedy, że „zapamiętam to sobie
na długo” – bo przyłożył mi jak palnąłem jakieś głupstwo. Obmyślałem
miesiącami zemstę, i wymyśliłem... Chciałem uszkodzić mu delikatnie
samochód. Tak delikatnie. Nie wiedziałem, że jechał wtedy prawie z całą
rodziną, nie wiedziałem, że jest tak ślisko, że jeśli zrobię taki manewr
to twój ojciec kompletnie straci panowanie nad samochodem.
Spanikowałem, uciekłem. Potem przysiadłem się do niesamowitej dziewczyny
w kawiarni, na którą chciałem patrzeć i patrzeć, ale którą w końcu
spłoszyłem... – Miałam łzy w oczach. – Nie wiedziałem, że jesteś jego
córką, że jeśli cię pokocham to wszystko będę musiał prędzej czy później
spieprzyć... Ale pokochałem, tak okrutnie pokochałem, że nie chciałem
tego kończyć, nie chciałem cię ranić... Potem dowiedziałem się o twojej
mamie... Zabiłem ją, Julio... Dużo piłem... Nie daję sobie z tym rady.
Dziś wieczorem pójdę na policję się przyznać.
- Okłamałeś mnie... Znowu... – powiedziałam łkając.
Wyszłam.
Pobiegłam na przystanek. Usiadłam zmachana na ławce. Po minucie
poczułam coś na ramieniu. Niebieski motyl. Zaczęłam straszliwie płakać.
Straszliwie.
Dzień później zostałam sama w domu. Pukanie do drzwi.
- Kto tam? – zapytałam zaspanym głosem.
- Policja.
Szybko otworzyłam.
- Tak?
- Julia Rembertowicz?
- Tak jest...
- Możemy porozmawiać?
Wpuściłam sympatycznego pana do środka i posadziłam przy stole w kuchni. Usiadłam obok.
- Słucham?
- Sergiusz Waliński. Mówi coś to pani?
- Tak.
- Twierdzi, że spowodował wypadek, w którym zginęła pańska matka.
Zawahałam się.
- Bzdura – zaśmiałam się aktorsko – Większej bujdy nie słyszałam. To był wypadek. Nic nie trzeba wyjaśniać.
- Jest pani pewna? – przyglądał mi się badawczo.
- Absolutnie pewna.
***
Kto
jak kto, ale Julia Rembertowicz umiała kłamać wykwintnie. Wszystko
przez obserwację ludzi, przez umiejętność czytania z nich najmniejszych
uczuć i chwil złości. Umiała oszukać, umiała nakręcić, ale nigdy tego
nie robiła. Aż do tamtego dnia. Sergiusz Waliński żył z przekonaniem, że
Julia powie wszystko policji. Myślał, że nie potrafi okłamać. Nie
potrafiła, ale tylko jego. Uświadomił to sobie dzień później, kiedy do
jego drzwi zapukał ten sam policjant.
- Dzień dobry, panie Waliński – powiedział sucho.
- Dzień dobry... Skuje mnie pan?
- Nie. Ale radzę poszukać dobrego adwokata. Proszę cierpliwie czekać na rozprawę.
- Co wam powiedziała? – zapytał zdenerwowany Sergiusz.
- Ona
nic. Skłamała. Wszyscy to wiemy. Jej ojciec za to za dużo. Myślę, że
proces jest nieunikniony zważywszy na to, że sam się pan przyznał. Do
zobaczenia.
Sergiusz
długo nie mógł dojść do siebie po tym wydarzeniu. Zapomniał o Bożym
świecie. Pamiętał tylko, że skrzywdził jedyną osobę, na której mu
naprawdę zależało i pamiętał o tym, że okłamała dla niego policjanta.
Wiedział, że mogą spotkać ją za to konsekwencje. Wiedział to i szczerze
nie rozumiał, dlaczego to zrobiła.
Po kilku dniach przemyśleń odtworzył w końcu wiadomości z telefonu.
- * Z dnia piętnastego sierpnia * Cześć Sergiusz. To ja. Julia. – Na chwilę zamilkła – Dostałam
stypendium. Wiesz? Chciałam ci powiedzieć, ale przez to wszystko...
Wyjeżdżam na rok. Rok bez ciebie, pewnie dużo zmienisz. Gdybyś chciał...
Zadzwonić... Porozmawiać... Siedemnastego mam samolot. Do siedemnastej
będę czekać. Jeśli się nie odezwiesz, polecę. Co będzie dalej... Trudno
powiedzieć – Łamiący się głos szesnastolatki wywołał łzy u dwudziesto jedno letniego byka. Siadł na kanapie, płakał i słuchał dalej – Bo
wiesz. Ja przecież nie zmieniłam zdania, prawda? A ty? Wszystko jest
dalej to samo. Te same wspomnienia. Wspólne dni... I noce. Tylko
zaufanie już nie to samo... Ale wiesz, naiwnie myślę, że to można... Że
to można naprawić, wiesz? Przecież tego nauczyły nas motyle! Żyć trzy
dni, najlepiej, jak się da. Przeżyliśmy ze sobą więcej. Pamiętaj o tym.
Kocham cię. Julia.
Sergiusz popatrzył na kalendarz. Siedemnasty sierpień. Godzina. Szesnasta pięćdziesiąt sześć.
- Pewnie już wyszła – pomyślał zapalając papierosa – Wyjechała. Jestem sam.
Wrzucił
papierosa do popielniczki z okrutną złością. Poszedł do pokoju po kilka
rzeczy, sam dokładnie nie wiedząc, co dalej zrobi.
Szesnasta pięćdziesiąt sześć, a Julia siedzi przy stole słuchając radia i patrząc bezczynnie od siedmiu godzin na telefon.
- Nie zadzwonił – pomyślała, po czym wstała, by się ubrać i wyjść na lotnisko.
- Szesnasta
pięćdziesiąt siedem! Już niedługo wiadomości, ja niestety mam przykrą
informację dla podróżnych wybierających się do Paryża. Otóż stolica
miłości tonie! Od wczoraj pada tam bez przerwy – Oznajmiła spokojnie kobieta w radiu.
- Paryż lubi deszcz – szepnęła Julia zakładając płaszcz. Kobieta kontynuowała:
- Przeczytałam
ostatnio interesujący tekst: „chcecie wiedzieć jak zrobić majonez? Tak,
zwykły majonez, ten, który dostajesz w fast-foodzie, ten, który
wyciskasz z tubki. Myślę, że nie ma nic bardziej trudnego do zrobienia.
Bierzemy razem jajka, cytrynę, sól i olej. Uwierzcie mi, że w porównaniu
z tym chyba łatwiej jest się zakochać w kimś o kim nigdy nie myślałeś i
który nigdy nie spodobałby ci się. Naprawdę, taki majonez może nas
doprowadzić do szału, kiedy przez chwilę wydaje się idealnym, a za
chwilę wszystkie składniki rozdzielają się. Ale jeśli ma wam się udać,
to nic nie może was powstrzymać...”[2]
Julia spojrzała jedynie na radio, dopięła ostatni guzik płaszcza i wyszła z domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz